Wojna w sąsiedztwie jest trochę jak ciężka choroba bliskiej osoby, z którą dzielisz życie. Niby to nie ty cierpisz, ale obcujesz z cierpieniem każdego dnia. Ukraina choruje przewlekle, już naprawdę ciężko i długo. Czasem jej współlokatorce Polsce wydaje się, że nastąpił przełom i przyjdzie ozdrowienie, czasem – że to tylko podzielona na raty kolejnych frontów agonia. Polska czuje się niepewnie, obserwując jej zmagania. Patrzy, jak ciężko oddycha, snując się po wspólnym mieszkaniu, nagle tak pełnym przeciągów, niedogrzanym, niby na własność, ale teraz czujesz, że chyba na wynajem.
Różnie bywało między Polską a Ukrainą, niewesoło. Nawet zrywały kontakty, wychodziły z walizkami swoich historii i rzeczy. Było dużo żalu i rachunki krzywd nie do spłacenia. Ale kiedy przyjaciółkę dopadł śmiertelny wirus, Polska rzuciła się pomagać, przecież od zawsze są obok siebie. Po pierwszej euforii okazało się jednak, że choroba trwa dłużej, niż zakładano, organizm okazał się silniejszy, niż prognozowali diagności. No i co robić dalej? Jak żyć własnym życiem?
– Ja to nie będę chodził do żadnego psychologa, bo oni tylko płaczą, jak im opowiadam swoją historię. Po co mi to, ludzi krzywdzić? Sam sobie lepiej radzę – uśmiecha się do mnie Vlad, pseudonim „Bajgielek”. Wyszedł na wolność po miesiącach rosyjskich tortur, robię z nim wywiad do prasy. Śmieję się nieco za głośno, bo nie wiem, co powiedzieć. Skoro Ukraina traktuje umieranie z humorem, to Polska też chciałaby zażartować. Ale nie może, bo do drwiny ze śmierci mają prawo tylko ci, którzy mają wojnę w sobie. Polska zostaje więc poważna i się zastanawia, jak zachować się po przyjacielsku. Czy współlokatorka doceni koszulki z trójzębem i żółto-niebieskie nalepki na laptopa? A może dopłacić do leków na ten stan zapalny?