„Ludzie, kiedyś to były »Playboye«! – No, na papierze! – Nie chodzi o to, słuchaj, robiłem właśnie remont w domu po zmarłym dziadku i w toalecie za sedesem znalazłem całe stosy… – O, wygodnie to sobie wymyślił, a mój stary to pod łóżkiem upychał… – Ależ to się dziś wspaniale ogląda! Te girls to są prawdziwe kobiety. Takie naturalne, jak je Pan Bóg stworzył, a nie ten cały plastik z balonami z silikonu”.
Nie tylko w pubach nowojorskich dało się podsłuchać falę tęsknoty za starymi czasami podczas mojej podróży do Stanów Zjednoczonych. Jako absolwentka po 30 latach postanowiłam wybrać się na zjazd alumnatów Harvarda, tzw. reunion. Przełamać lęk przed konfrontacją z mijającym czasem i z Ameryką, która nigdy nie była dla mnie cudownym marzeniem, ale raczej przytłaczającym brutalnością kolosem. Byliśmy dzieciakami po maturze, a teraz jesteśmy po pięćdziesiątce – ostatnia chwila, by rozmowy nie kręciły się wyłącznie wokół menopauzy i problemów z erekcją. Miał być great fun, a zostałam skonfrontowana z pytaniem: „Jak wyrzucanie zagranicznych studentów i głodzenie laboratoriów ma uczynić Harvard ponownie wielkim?”. Administracja Trumpa odebrała mu rządowe dotacje i zażądała wglądu w programy nauczania oraz dane osobowe studentów i profesorów. W swej proizraelskości uznała, że na uczelni, gdzie przeciw ludobójstwu w Gazie protestowały liczne organizacje, panuje antysemityzm.
Do tego trudno jest mi się odnieść, bo w czasie protestów nie było mnie w kampusie. Wśród znajomych absolwentów mam bardzo duże grono żydowskich chłopaków i dziewcząt (dziś już w średnim wieku). David jest pianistą jazzowym, Daniel – pisarzem i dziennikarzem, który niedawno rzucił pracę w „The Economist”, by poświęcić się wychowaniu trójki dzieci, Michelle pracuje w agencji rolnictwa, inny kolega zarządza na Manhattanie dużą firmą na rynku zdrowia.