Najserdeczniej gratuluję wszystkim młodziankom, dzieweczkom, paniom nauczycielkom, panom nauczycielom, PT dyrekcjom i innym czcigodnym osobom urzędowym, a nawet samej pani ministrze z okazji wakacyjnej przerwy w szaleństwie zwanym szkołą!
Zaiste niemożliwym zjawiskiem jest to upiorne dziecię średniowiecza i oświecenia udające Greka. Im bardziej zagłębiam się w ten mikrokosmos oślizłego oportunizmu i obłudy, tym większy ogarnia mnie podziw dla potęgi kulturowego bezwładu i ponadczasowego kołtuństwa, które przez nikogo nie niepokojone pastwią się nad kolejnymi pokoleniami na wpół zbuntowanych, na wpół ogłupiałych, a w końcu słusznie, acz szpetnie zblazowanych dzieci. A wszystko dlatego, że rodzice nie mają co z nimi zrobić w godzinach okołopołudniowych, za to państwo ma taką potrzebę, żeby przekabacić je w posłusznych obywateli i (w razie czego) przykładnych żołnierzy.
W ideę powszechnego szkolnictwa zaangażowali się przewodnicy duchowi nowoczesnego świata: uczeni, społecznicy, liberalni i wielce oświeceni politycy, pedagodzy, a wreszcie uczeni wszech nauk. Ba, nawet księża i pastorzy pokochali to miejsce, w którym mogą do woli, i to nierzadko za publiczne pieniądze, paść swoje jagnięta. Szkoła jest jak skamielina przechowująca dawne i nieaktualne już formy kulturowe, stosunki społeczne, przebrzmiałe postacie wiedzy i anachroniczne wyobrażenia o dzieciństwie i wychowaniu. Gdybyż tylko skamielina! Po wierzchu błyszczy i pachnie reformami, a w środku trup to pustym zionący oczodołem. Może to ten Litwin, co z nocnej wrócił wycieczki?
Dla jasności: kilka lat po maturze prawie nikt niczego z tego nie pamięta, a jak pamięta, to nie używa. Żadnych tangensów, spinów, orzęsków, praw Ohma, Buczaczów, Kordianów. Nikomu to jednakże nie przeszkadza, bo nie o to chodzi, żeby ludzie wiedzieli, co ma w brzuszku pantofelek, lecz o to, by chodząc do szkoły, spełniali projekty Wielkich Reformatorów, chcących z pospólstwa i gawiedzi uczynić „społeczeństwo obywatelskie”.