Czyli jest pan heretykiem? – ni to pytając, ni stwierdzając, zagadnęła mnie sąsiadka.
– Tylko jeśli pani jest przedsoborową katoliczką. Jeśli zaś spadkobierczynią Vaticanum Secundum, wówczas jestem pani „bratem odłączonym”. Ale tak, luteranizm pozostaje największą „herezją” w historii rzymskiego chrześcijaństwa, nawet jeśli dziś już się nie używa tego słowa – wszedłem w środek naszej zwyczajowo niekonkluzywnej rozmowy.
– Nie używa się, bo nie ma sensu. Skoro można sobie wybrać płeć, to tym bardziej, jak się wierzy.
– Ale większość pozostaje tymi, kim się urodzili. Niemniej każde odstępstwo dobrze robi dogmatom. Jak to mówią: „herezja ożywia doktrynę”.
– No nie wiem – spojrzała na mnie jak na dowód w sprawie. – Jaka doktryna, taka herezja.
Zanim wynaleziono sztuczną inteligencję, wyobrażałem sobie, że tylko Bóg mógłby przeczytać wszystko. Na jego miejscu usnąłbym z nudów, słuchając i czytając o sobie. Zwłaszcza rozprawy teologiczne. Wielu autorom mógłby powiedzieć to, co Janowi Styce w słynnej anegdocie: „Ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze”. Na szczęście są wśród teologów dobrzy pisarze. No i jest literatura, która mniej ceremonialnie obchodzi się z rzeczami świętymi. Przynajmniej dopóki miało to sens, czyli mniej więcej do końca XX w.
W wielkim uproszczeniu można podzielić historię literatury europejskiej na dwie epoki – tragedii i herezji. Pierwsza jest najdoskonalszym wynalazkiem kultury starożytnej, służącym do intelektualno-emocjonalnej obsługi ludzkiego życia, czyli kompleksowego wyjaśnienia sensu pojedynczego istnienia. Od wieków bowiem targa człowiekiem uzasadnione podejrzenie, że jego życie z perspektywy dziejów wszechświata sensu nie ma.