No i zaczyna się. Klasa średnia i oświecone mieszczaństwo się poleniło, skutkiem czego rdzenny polski demos sięgnął po swoje. Tytularna zwierzchność państwa oddana została w ręce namaszczonego patrona kraju za miastem. Zaczyna się prawdziwa wojna „ludu” z „obywatelami”. A miało być przecież tak, że lud się „wysferzy” i „zobywatelnieje”, czego skutkiem będzie jeden obywatelski demos troszczący się o dobro wspólne (a więc o siebie) i w trosce tej suwerennie sobą rządzący. Nie wyszło. Nie ma jednego demosu, idea obywatelska jak była klasowa, tak nadal jest, a „wola powszechna” ludu nie ogląda się na prawo i demokrację, lecz na jego własną dumę i własne interesy.
W wielu krajach prezydenta wybiera się w wyborach powszechnych, bo uwzniośleni twórcy konstytucji idealizują wartości demokracji bezpośredniej. Owszem, władza z powszechnego wyboru ma potężną legitymację, a obywatele widzą, że mają na coś wpływ. Taki prezydent zwykle ma nadzieję na drugą kadencję, wobec czego przynajmniej w tej pierwszej liczy się z wyborcami. To argumenty na rzecz wyborów bezpośrednich i powszechnych.
A jednak są to argumenty życzeniowe, idealistyczne. Nie ma żadnego demosu ani społeczeństwa obywatelskiego. Ludzie głosują na kogoś spośród nich, swojskiego, godnego zaufania, a nawet podziwu, kto mógłby manifestować dumę narodu, a w dodatku obieca dobrobyt i zachowanie status quo w sferze kulturowej i obyczajowej. Jaki jest naprawdę i jakie ma kompetencje państwowe, to nie ma znaczenia. Do tego, żeby ludzie ulokowali swoje uczucia w tej, a nie innej osobie, najmuje się specjalistów od wyborczej propagandy. Wygrywa ten, za kim stoi lepsza maszyneria marketingu politycznego. Zwycięstwo w wyborach powszechnych to nic innego niż przewaga – w danym dniu – technologii partyjno-wyborczej jednego z kandydatów.