Żyję dość długo i niejedno już w Polsce widziałam, a jednak zaskoczyła mnie skala hejtu, jaki wylał się na wystawę „Nasi chłopcy”. Wiadomo było, że istnieje wiele rzeczy, na które „Polacy nie są jeszcze gotowi”, jak równość małżeńska, aborcja do 12. tygodnia czy usługi publiczne na dobrym poziomie. Teraz się okazało, że należy do nich dodać każdy obraz narodowej przeszłości, który stopniem komplikacji przewyższa kolorowankę dla czterolatków. A przecież dorośli ludzie powinni udźwignąć historyczne niuanse. Tym bardziej że – jak zaświadcza publicysta Jakub Majmurek – bezstronnemu zwiedzającemu musi się rzucić w oczy, że gdańska wystawa „nie powstała po to, by prowokować, stawiać mocne, słabo ugruntowane publicystyczne tezy, ale by maksymalnie rzetelnie pokazać historię mieszkańców Pomorza Gdańskiego, którzy, choć najczęściej nie czuli się Niemcami ani nazistami, w trakcie II wojny światowej poza nielicznymi wyjątkami wbrew własnej woli trafili do Wehrmachtu i na różne fronty toczonej przez Hitlera wojny”. Widać wyraźnie, że twórcy wystawy dołożyli wszelkich starań, by „przedstawić historię, o której mówią, w całej jej złożoności i w możliwie szerokim kontekście – tak by odróżnić pojedyncze, niereprezentatywne przypadki od ogólnych tendencji”.
Tytuł wystawy – bodaj największy kamień obrazy – jest idealnie adekwatny, zwłaszcza w Gdańsku, gdzie ekspozycja adresowana jest do publiczności znającej temat z rodzinnych opowieści. Słowo „nasi” jest wzruszającym w swojej prostocie środkiem, który włącza te prywatne, spychane na margines wspomnienia do większej, wspólnej narracji. Robi w niej miejsce również dla terenów niejednolitych kulturowo, dla patchworkowych tożsamości i pokręconych losów ich mieszkańców.