Casus Adama Bodnara powinien dać do myślenia tym wszystkim bezpartyjnym fachowcom, którzy w przyszłości rozważać będą jakąś rządową posadę. Bo cnotę można stracić, a rubla nie zarobić. Zdymisjonowany z zaskoczenia, gdy premierowi w ostatnich dwóch tygodniach przed rekonstrukcją udało się raptem znaleźć jego następcę, niewspomniany w trakcie konferencji o zmianach w rządzie, z wymuszonymi podziękowaniami, raczej mającymi charakter prztyczka w prezydencki nos i na ostatek ostro skrytykowany przez posła Sienkiewicza. Niech ma się na baczności Waldemar Żurek, którego teraz wychwalają pod niebiosa, wszak niewykluczone, że i on będzie występował w roli zderzaka.
Rządowe posady kuszą i nęcą, bezpartyjnym fachowcom wydaje się, że zmienią rzeczywistość na lepsze, ale na to nigdy nie pozwala logika polityczna. Jak to kiedyś szczerze ujął Radosław Fogiel: był czas, kiedy zatrudnialiśmy ekspertów, ale że ci nie chcieli realizować programu PiS, to przestaliśmy. Wiedza, dorobek i autorytet są też niewystarczające w obliczu braku partyjnej legitymacji. Z takiego zresztą ministra, jak to ujęła Anna Maria Żukowska, „bez pleców” łatwiej się robi kozła ofiarnego, bo nikt po nim płakać nie będzie. Upiorem wraca tutaj tekst Mieczysława Rakowskiego z łamów „Polityki”: „Dobry fachowiec, ale bezpartyjny”.
Bodnar stał się mimowolnym zakładnikiem narracji Donalda Tuska z kampanii wyborczej o szybkich rozliczeniach oraz erupcji niezadowolenia – po tegorocznej przegranej Rafała Trzaskowskiego – twardego elektoratu KO. Jak memento brzmią jego słowa z książki „Nigdy nie odpuszczę”, kiedy pytany o wolę objęcia stanowiska ministra sprawiedliwości, odparł, że „wszedłby w to”, bo „trzeba wykorzystać dla dobra Polski zaufanie, jakie się przez lata zyskało w różnych środowiskach”.