Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

Rozmaitości riemannowskie

Tom Lehrer odcinał się od kultu „człowieka sukcesu”. W żadnym kraju, w żadnym ustroju to nigdy nie była profesja wskazana dla ludzi kochających drogie samochody.

W imponującym wieku 97 lat zmarł Tom Lehrer (1928–2025), matematyk, piosenkarz i satyryk, którego specyficzne poczucie humoru jest mi tak bliskie, że użyję tej rubryczki, by je spopularyzować. Szczyt jego kariery artystycznej przypadał na czasy Eisenhowera i Kennedy’ego, kiedy Amerykanie byli pochłonięci konformistycznym kultem sukcesu. Mam dużo sentymentu do tej epoki, bo dorastałem, oglądając stare amerykańskie filmy (PRL-owską telewizję stać było głównie na takie, które za oceanem już uważano za ramotę).

Amerykanie nawet po zakupy wychodzili w nich w garniturze i pod krawatem, żeby sąsiad nie zobaczył ich w podkoszulku. Wychodzili? Co ja mówię, wyjeżdżali krążownikiem szos, który nie służył przemieszczaniu się z punktu A do punktu B, lecz pokazywaniu sąsiadom, że właściciel się dorobił. Pozytywny główny bohater, grany np. przez Rocka Hudsona, Jamesa Stewarta albo Spencera Tracy’ego, zazwyczaj był niewykształconym chłopakiem z prowincji, prostym jak lewy prosty (zwłaszcza gdy grał go John Wayne!). Jeśli pojawiał się „jajogłowy”, był zazwyczaj postacią negatywną, „doktorem Zło” snującym szatańskie spiski zatrucia Ameryki obcą ideologią.

Rzadko mówiono wprost, że tą ideologią ma być „komunizm”. Filmy starały się być ogólnie apolityczne. W westernie „W kraju Komanczów” (1961) jest to hedonistyczny nihilizm, którym ukryty w pustynnej fortecy Wielki Zły (Nehemiah Persoff) zatruwał umysły biednych prostych Indian. No ale nie z Johnem Wayne’em takie numery! Tego Wielkiego Złego często grali aktorzy, którzy z powodu swoich korzeni żydowskich, latynoskich, azjatyckich albo przynajmniej brytyjskich (Christopher Lee!) łatwo mogli być ucharakteryzowani na „element antyamerykański”.

Polityka 32.2025 (3526) z dnia 05.08.2025; Felietony; s. 90
Reklama