Zaryzykuję tezę, że jeśli czyjaś rodzina w 1944 r. nie doświadczyła na własnej skórze powstania warszawskiego, to osoba ta warszawiakiem mienić się nie może (myślę tu o polskiej części warszawiaków, bo część żydowska ma ze swoim miastem odrębne relacje). I tak np. moja żona jest warszawianką nie tylko od pokoleń, ale też w rozumieniu mojej ryzykownej tezy. Jej babcia, jak to się ładnie mówi, „przeszła przez powstanie warszawskie”. Konkret, który się pod tym obłym sformułowaniem kryje, to rzeź Woli: bestialskie wymordowanie w ciągu paru dni 50–60 tys. cywilów oraz gwałty, rabunki i podpalenia.
W tej sytuacji odczuwana przez moją żonę potrzeba wyróżnienia 1 sierpnia spośród zwykłych dni kalendarza jest dla mnie zrozumiała, mimo że sama rocznicy nie obchodzę. Pamiętam o powstaniu – w końcu mieszkam tu od urodzenia – ale mój sposób rozumienia warszawskiej tragedii za bardzo koliduje z tzw. publicznym dyskursem. Dlatego potrzebę pielęgnacji pamięci moja żona realizuje ze swoją przyjaciółką, również zasiedziałą warszawianką. W tym roku postanowiły się wybrać na kopiec Powstania Warszawskiego. Jednak hałaśliwy i gęsty program oficjalnych obchodów, jakie tam zaplanowano, sprawił, że porzuciły swój zamiar. W mediach społecznościowych znalazłam świadectwa również innych warszawiaków, którzy poczuli się okradzeni z tej arcyważnej dla nich rocznicy.
Z pamięcią o powstaniu po 1989 r. zdecydowanie coś poszło nie tak. Rocznicowe ekscesy postfaszystów szokują oczywiście najmocniej. Bo rzeczywiście wydziarany mięśniak w koszulce z płytą zespołu Screwdriver „Blood and Honour” (niem. Blut und Ehre, pol. krew i honor – motto Hitlerjugend) potrafi zaskoczyć jako upamiętniacz ofiar nazistowskich zbrodni. Tym bardziej gdy człowiek pójdzie za podpowiedzią anarchistów z Kielc i zapozna się z utworem „Prisoner of Peace” z tejże płyty, w którym zbrodniarz wojenny Rudolf Hess odmalowany został jako cierpiący niewinnie w celi w Spandau więzień sumienia.