Kamieniarza poznam w każdym wieku. Znaczy każdy kamieniarz jest mile widziany – młody bóg z pick-upem albo już mocno zgarbiony Atlas z inhalatorem na pylicę zamiast poszetki. I o mój wiek też chodzi – pierwszego kamieniarza poznałam jeszcze jako niegrzeczna dwudziestoletnia. Babcię Marię trzeba było pochować i nie szło zrobić tego po prostu w tapczanie, na którym całą emeryturę przesiedziała, oddając się z namaszczeniem paleniu carmenów. Wielce szanowny kamieniarz pan Cybulski nie był żadnym warszawskim cwaniaczkiem, rodem z legend o Himilsbachu, tylko artystą i badaczem rzeźby polskiej, który w odróżnieniu od wielu magistrów znał dorobek Stanisława Zamecznika i Karola Tchorka. Dzięki niemu moja wiedza na temat kamieni wychodzi poza ploteczki ze znajomymi prezentującymi biżuterię: „To jadeit, chroni nerki”.
Funeralia rozkręcają się w Najjaśniejszej od co najmniej dwóch dekad szybciej niż chrzciny, a eksperci od demografii publikują kolejne arcyciekawe badania – polecam znakomicie udokumentowaną książkę eksperta ds. demografii Macieja Łakomego „Demografia jest przyszłością. Czy Polska ma szansę odwrócić negatywne trendy”.
Jeszcze parę dekad temu z trwogą mówiliśmy o tym, jak przeludniona jest Ziemia, a teraz antynataliści radują się z licznie nienarodzonych dzieci, a właścicielom zakładów pogrzebowych robota w rękach się pali. Wiadomo, że dobre strony tej sytuacji też doceniamy – na podwórku nikt nie gra w piłkę, więc nie trzeba montować stosownych tablic. Budowa nowego przedszkola z wrzeszczącymi bachorami wstrzymana – mniej betonozy.
Czy widują już państwo rowerzystów z pieskami w koszyku tudzież wózki dla psów? Podczas wakacyjnej podróży do Danii złapałam się na tym, że na ulicach brakowało mi psów.