„Obowiązuje kultura na tej sali, do cholery! – krzyczał wiceprzewodniczący Trybunału Stanu Piotr Andrzejewski i uderzał ręką w blat. A działo się to w Sądzie Najwyższym podczas posiedzenia TS. Krzyczał i uderzał ręką nie raz – można się było obawiać, że do walenia zacznie używać buta, niczym Nikita Chruszczow na posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ. A nie było komu przywołać go do porządku, bo to on przewodniczył rozprawie. Na koniec zerwał się zza stołu, złapał teczkę i ruszył do wyjścia, trącając po drodze innych sędziów. Jednemu z nich pchnął krzesło tak energicznie, że mało nie uderzył sędziego w głowę. Wychodząc, rzucił jeszcze, że tak właśnie wygląda przywracanie praworządności przez ten rząd. Wiadomo: wina Tuska.
Co tak rozwścieczyło sędziego? Złożenie wniosku przez wykluczonych przez niego dwa dni wcześniej ze sprawy o uchylenie immunitetu Małgorzacie Manowskiej, przewodniczącej TS i pierwszej prezes SN. Wniosek zmierzał do tego, by pełny skład Trybunału rozstrzygnął, czy Andrzejewski i dwóch innych sędziów prawidłowo zinterpretowali zastosowanie do wykluczenia 12 innych sędziów TS konkretnego przepisu Kodeksu postępowania karnego. Andrzejewski, mocno zdenerwowany, powiedział, że tego wniosku rozpatrywać nie zamierza i że może zrobi to kiedy indziej, co nie miało nic wspólnego z przewidzianą na tę okoliczność procedurą. A gdy współautorzy wniosku, sędziowie Jacek Dubois i Przemysław Rosati, próbowali mu na to proceduralne uchybienie zwrócić uwagę, do końca stracił panowanie nad sobą.
Ale mniejsza nawet, o co poszło. Zachowanie wiceprzewodniczącego TS, tak czy owak, było obrazą sądu. Skoro jednak sam przewodniczył tej rozprawie, nie wiadomo, kto miałby mu za to wymierzyć karę. W dodatku sędziowie nie mają Kodeksu etyki sędziego TS, więc nie można go ukarać za jego złamanie.