Na ośmiotysięcznikach pozostaje coraz mniej wyzwań wspinaczkowych, ale Andrzej Bargiel gra w nieco innej lidze: skialpinizmie. Wspinaczka to w niej tylko połowa sukcesu; kończąc dzieło, trzeba jeszcze zjechać ze szczytu na nartach. 22 września Bargiel, jako pierwszy człowiek w historii, wspiął się na Mount Everest bez wspomagania tlenem z butli, a następnie zjechał aż do bazy, 3,5 km niżej. Powrót musiał rozłożyć na dwa etapy, bo po drodze dopadła go noc, ale zdążył dotrzeć do obozu drugiego znajdującego się na wysokości 6400 m.
Z wyczynem Bargiela może równać się tylko sukces Włocha Hansa Kammerlandera, który w 1996 r. wspiął się na Everest bez tlenu, ale zjazd na nartach musiał przerwać na odcinku kilkuset metrów, bo obrał trasę bez dostatecznej pokrywy śnieżnej. Bargiel zmagał się tym razem z jego nadmiarem; drogę na szczyt musiał przemierzać w głębokim śniegu, sięgającym mu niekiedy aż do klatki piersiowej, dotarł na wierzchołek (w towarzystwie Dawy Sherpy) właściwie w ostatniej chwili, tuż przed nieprzekraczalną godziną odwrotu. Choć ilość śniegu zaskoczyła nieco Bargiela i jego ekipę, to jednak mieli szczęście do pogody. W dniu ataku szczytowego nie było huraganowego wiatru, tzw. jet streamu, który zmusił Andrzeja do odwrotu podczas poprzedniej próby w 2022 r. (Trzy lata wcześniej zrezygnował z powodu groźby oberwania się olbrzymiego lodowego seraka, wiszącego na trasie wspinaczki).
To pokazuje, że Bargiel wie, kiedy odpuścić. Do tego rodzaju wyzwań pchają go nie tylko wybitne umiejętności wspinaczkowo-narciarskie, ale też fenomenalna, nadludzka wydolność i zdolność adaptacji do funkcjonowania w warunkach ubogich w tlen, dzięki którym może porywać się na ekstremalny wysiłek nawet w tzw. strefie śmierci powyżej 8 tys. m. Tym razem spędził w niej aż 16 godz.