Najpiękniej o umieraniu za ojczyznę opowiadają zazwyczaj nie ci, którzy potem naprawdę za nią umierają we krwi i znoju. Warto o tym pamiętać szczególnie wtedy, gdy temat powraca. A właśnie powraca, choć wielu się zdawało, że został pogrzebany na wieki. Ankieterzy raz po raz pytają reprezentatywne grupy Polaków, co by zrobili, gdyby wybuchła wojna. Podobne pytania zadają także dziennikarze. Urobek tych eksploracji pojawia się potem w mediach i okazuje się, że plus minus połowa z nas wolałaby wyjechać z kraju. Rodzice, najczęściej matki, deklarują ponadto, że zrobią wszystko, żeby ochronić synów przed wojskiem. Niektórzy już teraz kupują awaryjne mieszkanie na Zachodzie, gdzie ich zdaniem powinno być bezpieczniej, albo się upewniają, że w razie czego zagraniczni krewni przyjmą chłopaka pod swój dach. Zakładają mu też konto bankowe poza Polską, żeby potem, kiedy wybije czarna godzina, mógł tylko włożyć buty i wyjechać, zanim rząd zamknie granice dla mężczyzn w wieku poborowym.
Czy taka postawa jest naganna? Wydaje się, że przynajmniej dla części z nas – tak. Przysłuchując się dyskusjom, jakie toczą się na ten temat w mediach, wyczuwam niedopowiedziane, ale wyraźne potępienie. Słowo „tchórz” czy „zdrajca” pada rzadko, jednak przytaczane przy takich okazjach dla kontrastu dane z Ukrainy są i tak wymowne. Łatwo odczytać ukryty pod nimi komunikat: „Patrzcie, oni w czwartym roku wojny nadal chcą walczyć, dopóki będzie trzeba, a my obmyślamy ucieczkę, mimo że wojna u nas nawet nie wybuchła”. To oczywiście nieprawda, że wojna nie wybuchła. Coraz częściej słychać, że nie jest już ona kwestią przyszłości – ostatnio przyznali to m.in. kanclerz Niemiec Friedrich Merz i była szefowa brytyjskiego kontrwywiadu MI5 Eliza Manningham-Buller – ale pomińmy w tej chwili tę kwestię.