Przecież tam jest więcej ruin niż w Warszawie po powstaniu – powiedziała sąsiadka wyraźnie wstrząśnięta fotografią w telefonie.
– Na pewno, prawie wszystkie domy są zniszczone albo uszkodzone – przytaknąłem ponuro.
– Nie mogę na to patrzeć i nie mogę przestać. Dokąd oni wszyscy zmierzają? – pytała, nie oczekując raczej odpowiedzi.
– Do Ziemi Obiecanej oczywiście, przecież Gaza to część biblijnego Kanaanu – ironizowałem bezradnie.
– Ta ziemia nie jest ani obiecana, ani święta, ale przeklęta – gniewnie odparła sąsiadka.
Serial „1883” wyleczył mnie ostatecznie z dziecięcego obrazu Dzikiego Zachodu. Ale też uprzytomnił trwałość mitu założycielskiego amerykańskiego społeczeństwa, czyli bycie ludem w drodze do ziemi obiecanej. W pierwszym odcinku widzimy imigrantów, jak czekają stłoczeni w jakiejś szopie w Forth Worth. Myślałem o moich śląskich i galicyjskich przodkach – uchodźcach do Ameryki w XIX w. Uciekli z Europy przed biedą, pogromami, z piętnem pańszczyzny. Nie mówią po angielsku, nie znają geografii; zdani są na łaskę oszustów i przestępców. Muszą więc jak najszybciej wynająć kogoś, kto ich stamtąd wyprowadzi. Nieważne dokąd, wszędzie będzie lepiej niż tam, skąd przybyli, i tu, gdzie utknęli. Nie będzie, ale i tak mają szczęście, że poprowadzą ich Shea (Sam Eliott) i Thomas (LaMonica Garrett) – prawi ludzie i byli żołnierze. Legendy o tych, którym pionierzy powierzali swoje życie i wyładowane wozy w drodze do nowego życia, stanowią być może źródło każdej politycznej obietnicy w Ameryce. A brzmi ona: „Ja was stąd wyprowadzę”. Ale dokąd? I tu kryje się tragiczna pułapka Ziemi Obiecanej.
W starotestamentowej Księdze Liczb Bóg wytycza granice krainy, którą przeznacza na ojczyznę Izraelitom wyprowadzonym przez Mojżesza z niewoli egipskiej.