Donald Tusk wyjaśnił, że ponieważ partia, na której czele stoi, otrzymała w wyborach jedną trzecią głosów, on jako premier zrealizował jedną trzecią złożonych obietnic. Wywołał tym falę krytyki, moim zdaniem niesłusznej; koncepcję, żeby spełniać tyle procent obietnic, ile ma się procent poparcia, uważam za spójną i logiczną.
Jestem pewien, że wszystkie obietnice Tusk zrealizuje wtedy, gdy uzyska poparcie wszystkich wyborców. „Z mojej sytuacji jestem zadowolony” zapewnia premier. Niektórzy jego wyborcy nie są zadowoleni z tego, że jest zadowolony, ale wiadomo, że wszystkich się nie zadowoli.
Czy polityk ma obowiązek realizować 100 proc. programu, skoro nie popiera go 100 proc. wyborców? Uważam, że nie ma. Wątpię, czy wyborcy potrzebują polityka, który już wszystko zrealizował. Odpowiedzialny polityk nie może lekkomyślnie wszystkiego realizować choćby dlatego, żeby dać wyborcom nadzieję, że w przyszłości jeszcze coś zrealizuje. Mógłby rzecz jasna wymyślić nowe obietnice. Niestety, wymyślanie sensownych obietnic nie jest łatwe, o czym świadczy złożona na manifestacji PiS obietnica zrzucenia na Polskę napalmu w celu likwidacji chwastów i niemieckich agentów.
Zrealizowanie wszystkiego mogłoby być uznane za popisywanie się i awanturnictwo. Mogłoby także doprowadzić do niebezpiecznej eskalacji realizacji obietnic. Na razie politycy mnóstwo rzeczy obiecują i na tym się kończy. Ale pesymiści ostrzegają, że gdyby Tusk nagle zrealizował wszystko, co obiecał, PiS po wygraniu wyborów mógłby pójść w jego ślady. Eksperci zapewniają, że Polska takiej licytacji nie wytrzyma.
Gdyby Tusk, mając jedną trzecią poparcia, zrealizował trzy trzecie tego, co obiecał, uzyskałby dwie trzecie nadwyżkowej realizacji, z którą zostałby jak Himilsbach z angielskim.