Błąd listopadowy
Błąd listopadowy. Władzy trudno będzie go odwrócić. Nawet nie próbuje
Gdyby ktoś zapytał w pierwszej połowie lat 20. XX w. przypadkowego przechodnia o to, kiedy dokładnie narodziła się II Rzeczpospolita, uzyskałby zaskakująco odmienne odpowiedzi. Uzależnione zarówno od regionu, w którym zadałby pytanie, jak i poglądów politycznych indagowanego.
Pełną tego świadomość miał Józef Piłsudski. Dlatego po wojskowym zamachu stanu, którego setną rocznicę będziemy obchodzili w maju przyszłego roku, szybko zabrał się za wtłaczanie Polakom odpowiedniej daty. Oczywiście tej, na której mu najbardziej zależało. Z kilku możliwych wybrał moment przekazania mu przez Radę Regencyjną kontroli nad podległym jej wojskiem, której termin zbiegł się z dniem podpisania kapitulacji przez Niemcy i końcem pierwszej wojny światowej. Z woli Marszałka już w 1926 r. dzień 11 listopada stał się dniem wolnym dla urzędników państwowych, nieco później dla uczniów, a w 1937 r. uchwalono ustawę o uznaniu tej daty za najważniejsze święto państwowe. Do najostrzejszych krytyków tych działań należeli endecy, trafnie upatrując w tym przemyślanej polityki historycznej piłsudczyków.
W warunkach sanacyjnej dyktatury narodowcy nie mogli jednak nic na to poradzić. W przeciwieństwie do komunistów, którzy niemal natychmiast po przejęciu władzy zastąpili to święto datą 22 lipca. Przywrócono je w 1989 r. i przez szereg lat jego obchody polegały głównie na okolicznościowych przemówieniach kolejnych prezydentów wygłaszanych na pl. Piłsudskiego. Kolejne ekipy rządzące nie kwapiły się zaś z zaproponowaniem Polakom, by w tym dniu zrobili coś więcej, niż tylko wywiesili flagę.
Szansę zwietrzyli nacjonaliści, którzy – rozproszeni w licznych zwalczających się organizacjach – długo nie potrafili w III RP odbudować wpływów, jakimi w jej poprzedniczce cieszyła się Narodowa Demokracja.