Nikt Rejtanem się nie rzucał, koszuli nie rozdzierał, rzewnymi łzami się nie zalewał: Sejm w zadziwiająco spokojnej atmosferze zdjął immunitet Zbigniewowi Ziobrze i wyraził zgodę na jego zatrzymanie oraz ewentualny areszt. Przeciwko konsekwentnie głosowali jedynie posłowie PiS-u, Republikanów i Konfederacji Korony Polskiej Grzegorza Brauna. Ziobro obserwował wszystko z perspektywy Budapesztu, skąd wydawał ogniste odezwy przeciwko Donaldowi Tuskowi i jego „siepaczom”.
Na powrót byłego ministra sprawiedliwości do ojczyzny raczej się nie zanosi, co stanowi kolejny kłopot dla borykającego się z sondażowymi spadkami PiS-u. Nowogrodzkiej trudno będzie wytłumaczyć opinii publicznej, że za granicą musi się chować ktoś, kto nie ma nic na sumieniu. W końcu, parafrazując samego Ziobrę, niewinni nie muszą uciekać. Także granie kartą zdrowotną jest mocno utrudnione, gdy pacjent bawi na Węgrzech. O ile ciężka choroba powinna być z całą powagą potraktowana przez sąd, o tyle Ziobro nie daje mu na to szansy, ukrywając się pod biurkiem Orbána. Zresztą w PiS wielkiej determinacji do bronienia Ziobry nie widać. Cały narracyjny trud wziął na siebie prezes Kaczyński i druhowie ministra z dawnej Suwerennej Polski. Brakowi entuzjazmu pozostałych trudno się dziwić, bo też defraudacja środków z Funduszu Sprawiedliwości miała polegać również na finansowaniu walki wyborczej ziobrystów z kolegami z tej samej wyborczej listy.
Pytanie też, czy w ogóle da się znaleźć jakiekolwiek racjonalne argumenty do obrony Ziobry. To jedna z powszechnie nielubianych figur na scenie politycznej (nieufność do niego deklarowało regularnie prawie 70 proc. badanych), a sama sprawa Funduszu jest jedną z najlepiej udokumentowanych, opisanych przez media i najprostszych do zrozumienia afer z czasów rządów PiS.