Dwóch na solo
Dwóch na solo. Nawrocki kontra Tusk: to zwarcie odcięło tlen pozostałym graczom
W polityce jak w przyrodzie, wszystko ma swoją kolej. Wybory prezydenckie stanowiły moment przesilenia, latem weszliśmy w okres silnych turbulencji. W pierwszej kolejności były one następstwem kryzysu przywództwa, którego doświadczyli obaj dotychczasowi hegemoni (chociaż można odnieść wrażenie, że tylko jeden z nich był tego naprawdę świadomy). Ale jesienią sytuacja zaczęła się stabilizować. Ponownie zaznaczyły się linie frontu, urealniły stawki poszczególnych graczy. Przyjrzyjmy się zatem ich potencjałom.
Tusk wyszedł z dołka
Donald Tusk wydobył się z najgłębszego od dwóch dekad dołka w swojej karierze. Po porażce Rafała Trzaskowskiego jego przywództwo zachwiało się dramatycznie. Był zagubiony jak nigdy, stracił zdolność podejmowania decyzji, kluczył po omacku. Jego niepewność widać było właściwie na każdym kroku, w decyzjach, emocjonalnych publicznych wystąpieniach, mimice, gestach.
Dominująca pozycja Tuska w obozie demokratycznym była przez chwilę realnie zagrożona. Gdyby rzucił mu wtedy rękawicę silny konkurent, sukcesja – jeśli nie władzy, to na pewno autorytetu – byłaby całkiem prawdopodobna. I taka figura nawet pojawiła się na szachownicy, tyle że premierowi dopisało szczęście. Bo latem Radosław Sikorski miał spore szanse, żeby zostać „nowym Tuskiem”. Tyle że nie chciał, bo – niezależnie od osobistej lojalności – jego marzeniem pozostaje od lat prezydentura. Sam więc starał się wygaszać sugestie, że jeszcze w tej kadencji mógłby przejąć po Tusku premierostwo i kierownictwo w obozie.
Kiedy więc Tusk przetrwał najgorszy okres, zaczął z powrotem umacniać swoje władztwo. A że jest w tym niezrównanym mistrzem, kolejny raz zdołał się odbudować. Jeszcze niedawno koalicja trzeszczała w szwach, ale sprawne przekazanie laski marszałkowskiej od Szymona Hołowni do Włodzimierza Czarzastego pokazało, że sterowność przynajmniej na razie wróciła.