Czułam, że tonę, ale strach nie przyszedł. Zamiast tego poczułam spokój, niemal pogodę ducha. Więc to była śmierć? Włączałam serial „Heweliusz” w reżyserii Jana Holoubka ze ściśniętym gardłem. Bo płynęłam w huraganie i się topiłam. Przypominały mi się zapisane pod powiekami obrazy: białe morze i niebo, jakby łódź nagle została zamknięta w śnieżnej kuli, wiatromierz, który się psuje, bo brakuje skali, cisnące się na usta przekleństwa na zmianę z pacierzem. Ale po kolei. Mój mąż jest kapitanem jachtowym, żegluje po całym świecie, pływam z nim czasem. Pewnego dnia wyznałam mu, że chciałabym kiedyś popłynąć w prawdziwym sztormie. Śmiał się ze mnie. Moje życzenie się spełniło – i nie był to prawdziwy sztorm, lecz pełnoprawny huragan, z prędkością wiatru sięgającą 100 węzłów, całkowicie poza skalą Beauforta. Zima, południowy Atlantyk, kilka osób załogi, samiuteńcy na olbrzymiej połaci wody. Miałam wrażenie, jakbym znalazła się poza czasem i przestrzenią.
Tuż przed moją turą za sterem byłam sparaliżowana strachem. A jeśli popełnię błąd? Co się z nami stanie? Jestem zbyt niedoświadczona! Co mnie podkusiło, żeby wypłynąć na takie wody? Po cholerę ludzie w ogóle pływają, przecież to nienaturalne! Ale musiałam się zebrać w sobie, ten okrutny system pogodowy trzymał nas długo i tylko sterowanie na zmianę dawało załodze szansę na odrobinę regeneracji. Kiedy wzięłam ster w ręce, czas jakby przestał istnieć. Myślałam, że minęło tylko kilka minut, gdy powiedzieli mi, żebym poszła odpocząć – jak się okazało, sterowałam godzinami. Moje ubrania były przesiąknięte słoną wodą, ręce mi drżały.
Lęk przed wodą jest powszechny i głęboki – to nie tylko lęk przed żywiołem, który odbiera nam oddech, lecz i przed tym, czym woda jest na poziomie archetypu: nieświadomością, odpuszczeniem, tajemnicą, śmiercią i życiem zarazem.