Polska zdecydowała się zamówić trzy okręty podwodne ze Szwecji. Dla MON i całego rządu to sukces sam w sobie, bo wybór nowych jednostek zrywa z trwającym ćwierć wieku „imposybilizmem”. Dla marynarzy podwodniaków to uzupełnienie brakującego elementu mozolnie odbudowywanych sił morskich. Na początku przyszłej dekady pod polską banderą mają pływać trzy nowe fregaty i przynajmniej jeden nowy okręt podwodny – i to zaprojektowany specjalnie do działań na Bałtyku. Ale dla wyznaczonego do realizacji tego zadania szwedzkiego przemysłu, z wiodącą stocznią Saab-Kockums, eksportowy sukces to wyzwanie, któremu niełatwo będzie sprostać.
Szwedzi obiecanych Polsce okrętów nie mają, bo ich budowa opóźnia się o dekadę, a koszty stale rosną. Ostatni aneks do umowy, zawarty kilka tygodni przed polską decyzją, mówi o oddaniu pierwszej z dwóch jednostek zamówionych przez szwedzką marynarkę w 2031 r., a więc rok później niż życzy sobie tego Polska. Zastrzyk pieniędzy zza morza może przyspieszy prace w Karlskronie, a Sztokholm zapewne wykaże się przychylnością i odda nam „swój” okręt – inaczej cały deal stanie pod znakiem zapytania. Niecałe pięć lat na dostarczenie okrętu, który istnieje dziś w sekcjach, sprawi, że wywołane wyborem emocje szybko nie miną. Bo równie ważne jest to, kogo pominięto.
Wśród przegranych są Francja i Niemcy – czołowe zachodnioeuropejskie potęgi przemysłowe i polityczne; Włochy i Hiszpania – kraje średnie, choć ambitne i nieustępujące technologicznie potentatom; oraz Korea Południowa – wielki wygrany ostatnich lat na polskim rynku zbrojeń, obiecująca najszybszą dostawę i zaangażowanie przemysłowe. A jednak wygrał europejski średniak, z obietnicą, ale nie produktem.
Kluczem do decyzji była bowiem polityka, a nawet geopolityka.