Siedem lat temu Paweł Czupryna wylądował na dworcu Victoria i nie zapowiadał się na polskiego profesjonalistę w City. Miał 300 dol., 18 lat i świeżo zdaną maturę. Zanim więc dostał posadę maklera w Barclays Bank, rozwiązał kwadraturę ograniczeń imigracyjnych sprzed akcesji do UE. Człowiek nieuczący się nigdzie nie mógł dostać legalnej pracy. Żeby podjąć naukę w szkole, musiał mieć pieniądze, których nie mógł legalnie zarobić.
Paweł Czupryna, makler z Barclays Bank.
Paweł mieszkał z ośmioma podobnymi w pokoju w dzielnicy Hammersmith i szukał pracy. Po trzech tygodniach knajpa przy Oxford Circus pozwoliła mu podawać drinki. Zmywał trzy miesiące, żeby zapisać się na kurs angielskiego, a potem jeszcze rok, by zarobić na studia. Trzy lata studiów skończył w dwa, po czym wciągnęło go City. Wciągnęłoby jeszcze Rafała, starszego brata Pawła, gdyby nie zadecydowali wspólnie, że jeden zostanie we Wrocławiu, żeby rodzice nie tęsknili. Paweł zabezpiecza rodzinę zza Kanału. Ostatnio za pomocą mieszkań, w które inwestuje zarobione pieniądze.
Inwestowaniem w nieruchomości zaraził menedżerkę knajpy, która siedem lat temu odważyła się dać mu pracę. Obecnie jest jego serdeczną przyjaciółką. Paweł sprzedaje więc walutę dla Barclays Bank, obraca milionami funtów dziennie, ma ładne mieszkanie w północnej dzielnicy miasta, w perspektywie kolejne studia w Oxfordzie, precyzyjny plan na kolejne lata i żadnych kompleksów. City leczy z defetyzmu, nabiera się tu przekonania, że plany są do zrealizowania. Może poza długim i silnym związkiem osobistym. W tym względzie City nie rozpieszcza.
W planach Pawła znalazła się też działalność publiczna: rozwija stowarzyszenie sieciowe Polscy Profesjonaliści w Londynie.
Logistyka piątku
Stowarzyszenie Polscy Profesjonaliści w Londynie urodziło się z dwóch niezależnych list internetowych o przypadkowo podobnej nazwie, na które zapisać się mógł człowiek poważnej pracy, a nawet student żyjący w Londynie, żeby mieć z kim pójść na drinka lub porozmawiać o pracy.
Sieć najpierw służyła piątkom, w które wychodzi się z biura i nie idzie do domu, oraz wymianie wizytówek. Piątkowe wyjście to element kodu City, podobnie jak ubranie, długie godziny pracy, skłonność do cygar czy wakacji ekstremalnych i krótkich. W piątek rezerwuje się stoliki, pije piwo i drinki, rozmawia i tańczy. Trzeba mieć z kim.
Człowiek wstępujący po szczeblach kariery, zwłaszcza w branży bankowości, na kwestii logistyki piątków nie może się skupić w ciągu tygodnia. Weźmy Pawła: przychodzi do pracy o godz. 8, żeby zdążyć, zanim zaśnie giełda w Singapurze, siedzi aż do 20, by monitorować rozkręconą nowojorską. Gdy wychodzi o tej godzinie, chłopcy zza sąsiednich biurek pytają, czy wziął urlop.
Krzysztof Bednarek z Morgan Stanley.
U Krzysztofa Bednarka z Morgan Stanley (skup długów z rynków rozwijających się) śruba jest jeszcze bardziej przykręcona. Gdyby pracował tyle co Paweł, uważałby się za leniucha; u Krzysztofa godz. 22 rzadko jest limitem. Co i tak nie jest niczym nadzwyczajnym w porównaniu z Jarosławem, którego nazywają allnighterem, ponieważ wysiaduje do rana. Jest jeszcze Marcin Mosz z ABN AMRO (obsługa fuzji i przejęć): dwa tygodnie pracował nad projektem. Gdy skończył – spał dwa dni.
Marcin Mosz z ABN AMRO.
Słowem: przyjezdni ludzie sukcesu z City nie mają czasu na naturalny proces zdobywania znajomych w warunkach zastanych, proces musi być stymulowany i przyspieszony. Londyn to miasto internacjonalistyczne, otwarte i chłonne, ale jeśli chcesz mieć przyjaciół, musisz szukać we własnej grupie narodowościowej. Tak się tu układa, że Anglicy bojaźliwie trzymają się razem. Więc żeby wyjść w piątek na piwo i odnaleźć w grupie rokującej interesujący wieczór lub koleżeństwo, potrzebna jest sieć.
– Zaczęliśmy w 2005 r., gdy świat Polaków w Londynie był mniejszy, a więc łatwiejszy do ogarnięcia – mówi Maciej Mochol, prezes stowarzyszenia, londyńczyk od 6 lat.
Maciej Mochol, prezes PPL.
Wspomniane listy mailingowe spotkały się w restauracji na Canary Wharf, polubiły i zaczęły działać razem. Po dwóch latach na wspólnej liście jest 200 osób, które są wstępnie zweryfikowane. Dalsze 300 to sympatycy. Kilkudziesięciu z listy dociera co miesiąc do knajpy przy Tower of London, gdzie restauratorzy z przyjemnością trzymają stoliki dla Profesjonalistów z Polski. Networking to część integralna anglosaskiego systemu pracy.
Teraz Polscy Profesjonaliści mają portal internetowy, kilkanaście podklubów, budżet, struktury. Próbują uzyskać większą publiczną widoczność. Widoczność uzyskuje się z pomocą mediów, tak jak zrobiła to Poland Street, nieelitarna organizacja społeczna, która w 2006 r. zmobilizowała setki Polaków z zachodniego Londynu, by manifestowali przeciw podwójnemu opodatkowaniu. Sieci z City w tym czasie musiały siedzieć w swoich bankach. Jeszcze, tłumaczy Maciej Mochol, nie miały capacity. Potem wypracowały formułę.
Sieć adoracyjna
Paweł Czupryna działa więc w politycznej sekcji PPL. Sekcja właśnie wyszła ze spotkania w ambasadzie. Rozmawiano z wizytującym Londyn prof. Władysławem Bartoszewskim. Za sekcją spotkanie z byłym premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem, który rozszerza swoje zaplecze w Londynie. Wkrótce finalizowanie umowy z lokalną telewizją polską, w której PPL chce mieć program biznesowy. Profesjonaliści planują wykłady publiczne dla Polonii na tematy Polonię interesujące.
W styczniu zorganizują targi pracy dla Polaków z górnej półki zawodowej. Teraz dzwonią do polskiego MSZ z propozycją współpracy, bo tkwi w nich mocne przekonanie, że dla Polski mogą być wartością. Przekonanie odżyło w nich po wyborach wygranych przez PO. Znają pracę w dojrzałej gospodarce, inkorporowali tutejszą słowność i punktualność. Wiedzą, jak zmotywować do długich godzin, bo sami są zmotywowani. Korzystają z wysokiego standardu warunków pracy i są tego standardu rzecznikami.
W ramach działalności doraźnej, której celem jest polepszenie wizerunku Polski, prostują nieprawdziwe informacje w brytyjskich gazetach, wysyłając odpowiednie listy. Ostatnio na przykład: zatrważające informacje o polskim baby boomie, zilustrowane zdjęciami olbrzymich tasiemcowych kolejek na ulicach Londynu, które – zdaniem „Daily Mail” – miały stać po zasiłki na dzieci. Na zdjęciach, tłumaczyli redaktorom, byli Polacy stojący do urn wyborczych w październiku. Nie wszyscy mają nowo narodzone dzieci.
Maciej, szef PPL: – Współpracujemy z dziennikarzami lokalnymi. Kiedy potrzebują opinii do artykułów ekonomicznych, my ją z przyjemnością dajemy. Mamy ekspertów, możemy być thinktankiem.
Paweł: – Tkwi w nas potencjał, z którego Polska może skorzystać.
W październiku Polish City Club urządził Kazimierzowi Marcinkiewiczowi londyńską promocję najnowszej książki „Kulisy władzy” w elitarnej dzielnicy Knighstbridge. Jeśli więc Marcinkiewicz mówi o swoim zapleczu w Londynie, ma zapewne na myśli członków Polish City Club, organizacji najstarszej z najmłodszych, stworzonej w 2004 r. pod egidą Jana Krzysztofa Bieleckiego i Hanny Gronkiewicz-Waltz, poprzedników Marcinkiewicza w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju.
Medialną twarzą PCC jest niewątpliwie Roksana Ciurysek. Ma 32 lata, dla maklera Czupryny jest weteranką. Gdańszczanka, w Londynie od 12 lat, odpowiada za milionowe transakcje w banku inwestycyjnym Merrill Lynch. Jej opowieści o doradzaniu klientom na pokładzie prywatnych jetów elektryzują czytelników lokalnych gazet. Roksana to także fotografka po rocznej szkole sztuki w Vancouver. Obecnie świeża mama. Żeby zostać wciągniętym na listę w PCC, trzeba mieć dwóch członków wprowadzających i pozycję w zawodzie. Członków nie będzie więcej niż stu. Taka – tłumaczy Justyna Jackholt, szefowa – jest logistyczna bariera, gdy działać chcą ludzie zajęci zawodowo. Złośliwi mówią, że PCC to kanapa wzajemnej adoracji przy ambasadzie polskiej, zjadająca razem lunche raz na sześć tygodni.
Roksana Ciurysek z banku Merrill Lynch, wieceszefowa Polish City Club.
Ale Roksana Ciurysek, wiceszefowa organizacji, jasno mówi o ambicjach wpływania na polską politykę i promowania Polski wśród wpływowych Brytyjczyków. Honorowym członkiem jest przecież historyk Norman Davies. Ścisły kontakt z ambasadą owocuje z kolei obiadami z politykami wizytującymi Zjednoczone Królestwo. Ostatnio z premierem Donaldem Tuskiem podczas wizyty dziękczynnej. Ciurysek marzy się funkcja doradcza PCC dla obecnego, otwartego na Wyspy rządu. W wywiadzie dla lokalnego tygodnika „Cooltura” premier Marcinkiewicz nie wyklucza próby wprowadzenia swoich londyńskich ludzi do następnego Sejmu.
Marcin Mosz, lat 29, zweryfikowany w Polish City Club, w mieście od 2003 r., ma biznesową wizję swojego klubu: – Na wyższym etapie kariery, gdy musisz pozyskiwać projekty i nowych klientów, kontakty są wyjątkowo istotne. Doświadczonym bankierom i menedżerom w dużym stopniu za nie się płaci. Nasze sieci są na etapie rozwoju. W tym sensie PCC to przedłużenie tego, co robimy w biurach.
Dla Justyny Jackholt pracą dla Polski może być też efektywna codzienna praca w City i podkreślanie polskiej odrębności. Dowodem na ruchliwość PCC jest za to ubiegłoroczna inicjatywa edukacyjna podjęta przez klubowiczów. Odwiedzili oni Szkołę Główną Handlową w Warszawie i Akademię Ekonomiczną w Poznaniu, by opowiedzieć o szansach w londyńskim City. Niektórzy studenci już pukają do drzwi PCC w Londynie.
City spogląda za siebie
5 grudnia 2007 r. szef klubu parlamentarnego rządzącej Partii Pracy Geoff Hoon oraz parlamentarzysta Keith Vaz, pragnący zapoznać się z nastrojem społeczności polskiej w zachodnim Londynie, uprzejmie zaprosili polskie organizacje sieciowe, w tym sieć Polskich Profesjonalistów i Polish City Club, do sali Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego przy Hammersmith. Można było głośno wypowiedzieć się na temat bolączek życia codziennego i być wysłuchanym.
Dla Polskich Profesjonalistów z City to kolejny dowód na znaczenie. Zwłaszcza że w polskim Hammersmith bywali dotąd rzadko. Pracuje się w City, mieszka nieopodal, rozrywki dla sektora bankowego organizuje Londyn Centralny i Wschodni. Podróż do Hammersmith spod katedry św. Pawła trwa prawie godzinę. Słowem: profesjonalny polski Londyn nie widuje polskiego Londynu, wypełniającego niedobory na rynku pracy w Zjednoczonym Królestwie.
Czasem go może komentuje. Polka, odnosząca sukcesy w banku Merrill Lynch, uważa na przykład, że najlepsza opinia o polskich builderach (budowlańcach) jest mocno przesadzona. Builderów całowało się po rękach, co ich mocno popsuło.
Troski i bolączki polskiego Londynu profesjonalnego są całkiem inne. Nie dotyczą braku informacji w języku polskim, niedoszacowanej liczby miejsc w szkołach dla imigranckich dzieci, oszustw na dworcu Victoria, oszukańczych czynszów w dzielnicy ani objawów nietolerancji ze strony miejscowych. Nie toczy ich nieufność, właściwa najstarszej emigracyjnej fali.
Londyn profesjonalny prowadzi świetnie opłacane życie biurowe w szklanych wieżach, odbywa korporacyjne prywatki w Tower of London, lata na szybkie zakupy na Piątą Aleję na Manhattan, inwestuje, zarabia, przyzwyczaja się do niezwykłej szybkości bytu, a także jego ulotności, choć jeszcze nie dobił trzydziestki. Teraz jednak wysycił się szybkością, zaczyna myśleć, skąd przyjechał i dokąd zmierza, chce zejść z wieżowca na ziemię i w wolnym czasie zająć się poważnym życiem pozagiełdowym. Albo nawet rodakiem z budowy, którego regularnie oszukuje pracodawca.
Pochyleni
Pod egidą Polish City Club ruszyło więc właśnie biuro darmowych porad prawnych dla potrzebujących. Można po polsku zgłosić problem automatycznej sekretarce w Polish Legal Center. Jeśli jest rozwiązywalny, polski prawnik umówi się z potrzebującym na rozmowę, przyjdzie na spotkanie do Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego na Hammersmith i opracuje drogę prawną dla klienta. W czasie pierwszego miesiąca do Marcina Perzanowskiego, na co dzień prawnika z londyńskiego Wachovia Bank, i jego kolegów zgłosiło się 25 osób. Fundacja Efekt Motyla uczy angielskiego dzieci z małych polskich miejscowości.
Krzysztof Bednarek, pozyskujący kapitał w formie długu dla banku Morgan Stanley, i ściągnięci za pomocą sieci trzej znajomi z Bank of America zakładają właśnie fundację na rzecz londyńskich bezdomnych z Polski. Rozmawiali z poznańsko-londyńską Barką, organizacją, która zgarnia i resocjalizuje upadłych w Hammersmith. Na razie zajmą się zbieraniem funduszy w City. Ich własna sieć ma skupiać społecznie myślących.
Mariusz Augustyniak, prawnik, członek PPL, szefuje z kolei projektowi, który osobom z wykształceniem, wykonującym mimo to prace proste i niezwiązane z kwalifikacjami, pomoże odnaleźć właściwą ścieżkę kariery. Wykształcony zmywający naczynia może więc liczyć na indywidualną sesję coachingową na temat własnych atutów, przygotować szczegółowy plan działania, no i nawiązać kontakt z pół tysiącem ludzi, którym się udało. Profesjonaliści chcieliby więc wyrwać z budów wykształconych. Innych ambitnych namówić na edukację.
Problemy wielu wykształconych komentowali niedawno szefowie Polish City Club Radosław Illig i Justyna Jackholt: „Niektórzy działają bez planu. Gdy miasto jest im w stanie zaoferować jedynie posadę sprzedawcy kanapek, przyjmują ją i rezygnują z walki o lepszą przyszłość. Polacy zwykle poddają się opinii innych rodaków w podobnej sytuacji. Z góry zakładają, że taka jest właśnie rola Polaka w Londynie”.
Gdy lekko cyniczny, polskojęzyczny wykładowca ekonomii z University of London przygląda się najmłodszym ludziom z City, to jest dla niego oczywiste, że młodzi poddają się wymaganiom kraju oraz miejsca pracy. Z jednej strony, ostentacyjna konsumpcja, z drugiej konieczność działań społecznych i charytatywnych. Charity jest jazzy. Dobrze widziane w CV, uwiarygodniające i modne.
Jeśli chłopcy z City wrócą do domu, być może przeszczepią charity do polskich standardów.
Fotografie: Robert Małolepszy