Po zmianie ekipy u władzy nastąpiła w Polsce seria iskrzeń na linii nowy rząd–episkopat Polski. Iskrzenia były zaskakująco intensywne i mogło powstać wrażenie, że chodzi o coś więcej niż tylko o moralną reakcję hierarchów na zapowiedzi refundacji metody in vitro, niewpisania religii na listę przedmiotów maturalnych itd. A mianowicie, że chodzi o próbę politycznego podporządkowania rządu Kościołowi. W Polsce rządy prawicowe są poddawane przez Kościół różnym próbom lojalności i naciskom. To, co w innych demokracjach europejskich jest nie do pomyślenia – na przykład istnienie specjalnego kościelno-rządowego ciała konsultacyjnego – u nas jest możliwe dzięki wielkiej sile społecznej Kościoła i żywej pamięci dyskryminacji katolików w PRL.
Póki stosunek do religii i Kościoła będzie miał w Polsce znaczenie wyborcze, nasza demokracja będzie w kwestii kościelnej dreptała w kółko. Za werbalnymi deklaracjami poszanowania rozdziału państwa i religii nie będą szły jasne i spójne akty demokratycznej władzy, obojętnie jakiej politycznej barwy.
W Polsce partie określające się jako prawicowe definiują się zarazem jako partie ludzi wierzących. A to w praktyce oznacza: prokatolickie. W różnych wcieleniach polska prawica jest zawsze wierna i zawsze gotowa do walki z wrogami Kościoła. Powoduje to okrojenie pola manewru w stosunkach rządzącej prawicy z kierownictwem Kościoła. Jakże bowiem pogodzić tę prokatolicką orientację z polityką oddzielenia państwa od Kościoła? Prawica jest zakładnikiem swej własnej retoryki. Przyjąwszy z góry, że są prokatolickie, partie prawicowe wiszą u klamki Kościoła jako najpotężniejszej reprezentacji polskich katolików. Chcąc nie chcąc, lądują na pozycji klienta czy pouczanego.
Na takim układzie lepiej wychodzi Kościół niż partie prawicy.