Aniela, czerwone maki
Aniela najbardziej boi się tego, że umrze w sobotę wieczorem lub w niedzielę. I na dodatek w upalne lato. Przychodnia zamknięta, a sąsiadka, która ma powiadomić akademię o jej śmierci, może pojechać na działkę. I będzie tak Aniela leżeć do poniedziałku, a wiadomo, z czym to się wiąże. No i sukienki, tej białej w duże czerwone maki, nikt jej nie nałoży i nie skropi dyskretnie perfumą. Bo co z tego, że powiozą Anielę tylko do zakładu anatomii, gdzie przez trzy lata będzie służyć studentom do badań. Najpierw w całości, a potem w częściach. Aniela zawsze była kobietą zadbaną – musi wyglądać i pachnieć. Choćby jeszcze przez krótką chwilę.
Po trzech latach, a może po dwóch, zależnie od tego, czy studenci szybko spreparują ją do ostatniej tkanki, akademia urządzi Anieli uroczysty pochówek. Ponieważ niewiele zostanie z jej szczupłego ciała, wszystko zmieści się w niedużym worku. Potem karawan zawiezie ją do Parku Pamięci w Kochłowicach. Tam zostanie skremowana. Urna z garstką popiołu spocznie w kolumbarium. Będzie ksiądz, pop i pastor, ekumenicznie, zgodnie z duchem czasu. Przemowy, kwiaty, może łzy. Ale Aniela nie chce, żeby było smutno.
Na tablicy obok kolumbarium jest wyryty napis: „To jest miejsce, gdzie śmierć cieszy się, że może przyjść z pomocą życiu”. Na taki luksus pochówku można liczyć jedynie w Śląskiej Akademii Medycznej. W Polsce tylko tam na dużą skalę rozwinął się program świadomej donacji zwłok.
***
Prof. Jerzy Gielecki, szef zakładu anatomii prawidłowej, podpatrzył, że w niemieckich zakładach anatomii ciał są setki. Profesorowie mogą przebierać: ta pani już nieświeża, ten pan za stary – a i tak mają na czym uczyć studentów. Zakład anatomii w Düsseldorfie przez kilka lat umieszczał ogłoszenia w prasie, że chętnie przyjmie każdą liczbę zwłok. Bo nauki na ludzkim ciele nigdy nie zastąpią ćwiczenia na fantomach. Po studiach na plastikowych modelach uczelnie kończą plastikowi doktorzy. – Są mniej wrażliwi, częściej popełniają błędy w sztuce. Zbadane i udowodnione w Stanach – argumentuje profesor Gielecki.
W Düsseldorfie pogrzeb szczątków darczyńców jest największą uroczystością na uczelni. Uczestniczą w niej wykładowcy, studenci i rodziny darczyńców. To ma duże znaczenie moralne i etyczne. Studenci poznają osoby bliskie tych, na których zwłokach pracowali. Potem nie patrzą na preparat w formalinie jak na sztuczny twór; wiedzą – to był prawdziwy człowiek, który kiedyś kochał, nienawidził. Czuł.
Profesor spróbował zaszczepić na Śląsku niemiecki wzorzec. Każdy może za życia przekazać swoje ciało na potrzeby nauki – młody, stary, chory czy zdrowy. W Katowicach mają na przykład zwłoki z nowotworami – jak nie ma przerzutów do kości, można z nich wykonać preparaty kostne. Nawet jak ktoś ma miażdżycę, to choćby nerwy da się studentom pokazać.
Wystarczy spisać akt notarialny, wymienić dwie osoby, które mają obowiązek powiadomić akademię o zgonie. I dalej spokojnie żyć. Po śmierci wszystkim zajmie się akademia. Zrealizuje nawet ostatnie życzenie, które można dołączyć do aktu.
Do dziś w dwóch segregatorach zgromadzono prawie dwieście aktów notarialnych od darczyńców. Ale ciał w użytkowaniu nie ma zbyt wiele. Umierania nie da się zaplanować. Najmłodszy darczyńca ma 21 lat, nie zakosztował nawet jeszcze życia, siedzi w kryminale. Najstarsza, 90-latka, też wcale nie stoi nad grobem. Są z całego kraju. Nie znają się nawzajem. Każdy ma własny powód, dla którego, często wbrew woli najbliższych, postanowił zapisać się na tabliczce pośmiertnej w kolumbarium w Kochłowicach.
Ryszard lwie serducho
Ryszard nie zna Anieli, która lubi białą sukienkę w czerwone maki. Być może los zetknie ich na sali ćwiczeń dopiero po śmierci. Ale o tym, co będzie „po”, Ryszard na razie nie myśli. Jest człowiekiem praktycznym. Zmagał się z życiem wręcz fizycznie, chociaż w jego pracy pomyślunek też był niezbędny. Inaczej nie zbudowałby Ryszard tych fabryk i kopalń za Peerelu, od Polic po Bogdankę. Jako operator 140-tonowego dźwigu napatrzył się z góry na cały ten świat. Może dlatego na życie i śmierć patrzy z dystansem.
Zawsze był okazem zdrowia – co rok przechodził badania. Ośmiu lekarzy różnych specjalności sprawdzało, czy można mu powierzyć operowanie metalowym żurawiem. – Myślałem, że jestem jak niezatapialny krążownik – mówi dziś, kiedy po 42 latach pracy przeszedł na rentę inwalidzką pierwszej grupy. Jest pensjonariuszem domu opieki.
Z tym inwalidztwem to głupio wyszło. Mieszkał w Ząbkowicach w starym budownictwie. Modne były piece zasilane gazem z butli. Tlen do spalania pobierały z powietrza. W dodatku Ryszard kopcił jak parostatek. Dopadło go niedotlenienie mózgu, 28 dni na neurologii, a i serducho od tamtej pory bije w rytmie cza-cza. Od tego czasu zjadł już pigułek trzy razy więcej, niż sam waży. Najgorsze, że stał się społecznie nieużyteczny. – Oddać swoje ciało to jedyne, co mogę jeszcze zrobić dla innych.
Ryszard jest samiuteńki na świecie, była żona z pewnością i tak nie przyjechałaby na pogrzeb, dzieci nie ma. Nikt płakał po nim nie będzie. A tak przynajmniej studenci medycyny się ucieszą. Do aktu notarialnego dołączył skromną ostatnią prośbę. Chce, żeby w czasie pochówku w Parku Pamięci puścili „Ave Maria” Schuberta. Ale instrumentalnie, bez słów, bo Ryszard lubi samą melodię. Na wszelki wypadek kasetę magnetofonową z właściwym nagraniem zawiózł do akademii. Prof. Gielecki już zadysponował, żeby nagranie przegrać na kompakt, bo przecież nie wiadomo, jak długo będzie żył Ryszard, dźwigowy w stanie spoczynku. Gdy dojdzie do pochówku, może być kłopot ze zdobyciem zwykłego kaseciaka. Pomijając, że może wciągnąć taśmę i będzie głupio.
***
Darczyńcy nie mają wielkich wymagań, jeśli chodzi o ostatnie życzenie. Niektórzy chcą pozostać anonimowi także po śmierci. Para staruszków poprosiła, żeby ich prochy rozsypać na działce pod jabłonką, pod którą każdego lata spędzają jesień swojego życia. Ktoś inny przysłał kartkę z wierszem. Donatorzy proszą także, by powiadomić księdza z parafii, miło będzie, jak pochyli się nad urną. Niektórzy proszą o przewiezienie urny z prochami do grobowca w rodzinnej miejscowości – akademia spełnia te życzenia.
A taką na przykład panią Celinę satysfakcjonuje sam fakt, że nie będzie spoczywała obok męża. Prochy nieżyjącego już współmałżonka rozsypano w Parku Pamięci. Życie pani Celina miała z nim ciężkie – wyganiał ją nawet z domu. Teraz więc jest zadowolona, że przynajmniej po śmierci, jak jej urna trafi już do niszy, nikt jej stamtąd nie wyrzuci.
Elżbieta Kuncio z sekretariatu Zakładu Anatomii w Katowicach na co dzień zajmuje się obsługą programu świadomej donacji. To do niej dzwonią lub przychodzą kandydaci. Pani Elżbieta ma już kilkuletnie doświadczenie, więc może ich sklasyfikować według motywacji.
Po pierwsze – to tacy, którzy pozostają w nie najlepszych stosunkach z własnymi dziećmi, boją się, że nawet w Święto Zmarłych nie postawią im lampki na grobie, więc wolą się po śmierci uniezależnić.
Po drugie – ktoś często chorował, napatrzył się w szpitalach na nędzę służby zdrowia i postanowił jej pomóc choćby w taki sposób.
Po trzecie – wielu po prostu chce pomóc nauce w ogóle.
Po czwarte – małżeństwa emeryckie decydują się, by pochowano ich na koszt akademii, żeby zaoszczędzić wydatków współmałżonkowi. Jeszcze inni, przeciwnie, oddają się akademii na złość rodzinie, z którą są pokłóceni – wtedy bliscy nie dostają zasiłku pogrzebowego z ZUS, prawie 5,3 tys. zł.
Pewna rodzina z centralnej Polski pisała skargi na dyrekcję akademii, kiedy się okazało, że nie mogą sami pochować matki. W miasteczku im przygadywali: na pewno sprzedaliście Helę na narządy. Rodzina nie mogła nic wskórać, bo zakład anatomii miał poświadczony notarialnie akt darowizny. Prawo było po stronie nauki. – Wewnętrzne relacje w rodzinie właściwie nas nie obchodzą – my wykonujemy wolę donatora – wyjaśnia prof. Jerzy Gielecki. Skończyło się jednak na tym, że po dwuletnim użytkowaniu ciała przez studentów wydano rodzinie urnę z prochami matki. Spoczęła w rodzinnej miejscowości.
O pieniądzach Elżbieta Kuncio mówi wszystkim od razu na wstępie. Wielu już drugi raz nie przychodzi. Myśleli, że jak zrobią pogrzeb po kosztach, to z tych państwowych 5 tys. zł może coś zostanie na otarcie łez. Zasiłek przysługuje temu, kto pokrył koszty pogrzebu. Osobie fizycznej lub instytucji. Z tym że przepisy wymieniają np. domy pomocy społecznej, gminę, powiat czy kościoły – a o akademii medycznej ani słowa.
Ta jawna niesprawiedliwość męczy prof. Gieleckiego. Jak zwykle życie wyprzedziło przepisy. Tak więc akademia chowa darczyńców na swój koszt, rodzina płacze po stracie bliskiej osoby i utracie zasiłku, a pieniądze zostają w kasie ZUS.
Anna z Mercedesa
Anna z Górnego Śląska nawet sobie nie wyobraża, żeby mogła oczekiwać pieniędzy za swoje ciało. Nie dlatego, że ma już 61 lat i jest na emeryturze. Wciąż jest atrakcyjną, pełną życia kobietą, ma powodzenie. Anna jest głęboko wierzącą katoliczką (– Ale nie dewotką – zapewnia), a akt notarialny, który spisała dwa lata temu, był odruchem z głębi serca. Wcześniej skonsultowała się ze swoim proboszczem, czy aby jej uczynek będzie zgodny z nauką Kościoła. – Ale moje dzieci podejrzewają, że zrobiłam tak, żeby nie leżeć w jednym grobie z ich ojcem.
Anna jeździ Mercedesem (– Ani full, ani wypas). Auto ma swoje lata, ale jest bezpieczne. Anna mieszka samotnie, dlatego przy wchodzeniu do domu obowiązuje procedura. Gość w samochodzie czeka, aż gospodyni połapie psy i zamknie w komórce. Potem wpuszcza gościa, zamyka w domu i wypuszcza psy. Natychmiast kłapią pyskami po szybie w drzwiach. Procedura jest ważna, o czym boleśnie przekonał się pewien profesor z Katowic, który smalił cholewki do pani Anny. Pominął procedurę, żeby zaszpanować, wysiadł z samochodu i polała się krew. Profesor zwijając się z bólu wskoczył do samochodu i odjechał. W pokoju Anny na regale stoi krucyfiks, niżej oparta jest wiatrówka. Anna uzbroiła się na wypadek, gdyby ktoś nieproszony wpadł do niej pomijając procedurę. Kawa nastawiona, ciasteczka wjechały na stół, można rozmawiać. – Przez 25 lat żyłam z mężczyzną, którego nie kochałam. Gdy miałam 16 lat, moi rodzice chcieli pozbyć się mnie z domu. Znaleźli mi kawalera, załatwili lewe zaświadczenie, że jestem w ciąży, i sąd zrobił z nas męża i żonę. Urodziłam mu nawet dwoje dzieci.
Jak można tak żyć bez miłości? Można się przyzwyczaić. – Ale po 25 latach, jak dzieci usamodzielniły się, doprowadziłam do kościelnego unieważnienia związku. Potem żyłam z mężczyzną, którego kochałam, ale nie mieliśmy ślubu. On umarł, zostałam sama.Anna użyła podstępu, żeby powiedzieć córce o swojej decyzji. Zawiozła ją na wycieczkę do Parku Pamięci. Miały niedaleko z Mysłowic. – Pokazała mi, gdzie są urny, w ogóle było jakoś tak sympatycznie, jak nie na cmentarzu, a potem mama szybko powiedziała: ja też trafię tu po śmierci. Szok – wspomina Marta. – Teraz już mi przeszło. Ale to boli, że po śmierci przez kilka lat będą mamę oglądać z każdej strony, a potem zostanie z niej tylko kupka popiołu. Gorzej zareagował syn Anny, który mieszka za granicą. Tylko jęknął: dlaczego mi to zrobiłaś.
***
Prof. Jerzy Gielecki: – Nie mamy żadnych tajemnic, odpowiadamy na wszystkie pytania. Rozumiemy, że jest to trudna decyzja. Jak ktoś chce, może też zobaczyć, jak wygląda praca studentów w czasie zajęć z anatomii.
Akademia przesyła foldery Parku Pamięci. Kandydatów, zwłaszcza starszych, interesuje, jak mają przygotować się w przedostatnią drogę, gdy przyjedzie po nich karawan z akademii. Zwłaszcza emeryci są zapobiegliwi. Pytają, czy mogą być w piżamie, czy też ktoś musi ich ubrać w czarny garnitur. Jeden sformułował zapytanie na piśmie: „Proszę odpowiedzieć, co mam posiadać przy zabieraniu moich zwłok, jakie dokumenty, przez kogo potwierdzone...”.
Monika z trochę innych
Monika (broni się na socjologii) i jej równie młody mąż Jarosław (po ekonomii) nie interesują się na razie tym, co będzie, gdy przyjedzie karawan. Są przypadkiem szczególnym, nawet nie ze względu na młody wiek. Niedawno zmarła mama Moniki, która zapisała swoje ciało akademii. Potem akt notarialny sporządziła Monika i jej mąż, a także Moniki ojciec (utrzymuje się z gry na giełdzie). Taka rodzinna solidarność. – Zawsze byliśmy trochę inni – Monika, fotogeniczna brunetka podciąga kolana pod brodę. – Nie jesteśmy związani z żadnym Kościołem, na razie szukamy swojego miejsca. Moja mama też nie była zbyt religijna. Ale jako sześćdziesięcioletnia kobieta sprawnie obsługiwała komputer i miała swój numer na Gadu-Gadu.
To córka namówiła matkę na donację. Na Gadu-Gadu właśnie. Przeczytała o tym w jakiejś gazecie. Mama się nudziła, więc Monika jej podpowiedziała: wygugluj słowo donacja. I tak się zaczęło. Wtedy jeszcze nie przypuszczała, że niedługo mamy już nie będzie. Nigdy nie chorowała na jelita. Rak zjadł ją w pół roku. Zmarła w domu – mąż, córka i zięć do końca trzymali ją za rękę. Powiesili na klatce klepsydrę z informacją o śmierci mamy. Pogrzeb odbędzie się w terminie późniejszym, poza Wrocławiem, ze względów rodzinnych. Bardziej dociekliwi sąsiedzi kiwali głową, niby ze zrozumieniem, gdy usłyszeli słowo donacja. A już na osobności pukali się w czoło.
***
I nic w tym dziwnego, sądzi dr hab. Paweł Łuków, filozof i etyk z Uniwersytetu Warszawskiego. – W Polsce za mało rozmawiamy o śmierci. Jeśli już, to w kategorii horroru, czegoś strasznego, co nieuchronnie nastąpi. A jest to przecież naturalny koniec życia. Każdy powinien raczej myśleć o tym, co to może oznaczać dla jego najbliższych. Zabezpieczyć ich zawczasu. A jak ktoś po śmierci darowuje swoje ciało nauce, to jest to po prostu piękny gest.
Program świadomej donacji jest wciąż mało znany. Monika zadzwoniła do Katowic, bo nie wiedziała, że w jej rodzinnym Wrocławiu akademia medyczna też potrzebuje zwłok do celów dydaktycznych. Prof. Alicja Kędzia, kierownik zakładu anatomii, lamentuje: – Kiedyś na jednych zwłokach pracowało dwoje studentów. Ale zapasy z okresu wojny i powojennego dawno się wyczerpały. Dziś mamy 300 studentów na wydziale lekarskim, do tego pielęgniarki, neurochirurdzy, którzy powinni się uczyć na zwłokach skomplikowanych operacji. Sytuacja jest rozpaczliwa.
Do akademii we Wrocławiu zgłasza się raptem kilka osób rocznie. Podobnie jak w Katowicach, muszą sporządzić notarialny akt darowizny. Ale – odmiennie niż tam – powinni przez całe życie nosić go przy sobie. W gdańskiej akademii podejście jest trochę inne. – Nie prowadzimy kampanii reklamowej jak w Katowicach – mówi prof. Janusz Moryś, szef anatomii. Jego zdaniem marketing w tak delikatnej sprawie byłby niestosowny. Jeśli rocznie trafi do jego zakładu jedno–dwa ciała, to jest rewelacja. Dlatego służą studentom średnio 15 lat. Po takim okresie prawie nic z nich nie zostaje. Ostatni pochówek odbył się kilkanaście lat temu, bo nie opłaca się chować szczątków jednego donatora. I to jest problem, bo nie można zapewnić darczyńcy, gdzie zostanie pochowany.
Nie może się z tym pogodzić Leszek, emerytowany inżynier geolog, który złożył swój akt w gdańskiej akademii. Domaga się określenia miejsca, gdzie spoczną jego szczątki. Ma żonę, dzieci, chciałby, żeby mu zapaliły świeczkę. A tego mu prof. Janusz Moryś nie jest w stanie powiedzieć.
Hela, prawdziwy człowiek
Najgorzej bywa, gdy przyjeżdża rodzina i żąda wydania ciała. Moryś nie wyobraża sobie, żeby mógł powiedzieć kategorycznie: nic wam do tego, to nasze zwłoki. – Miałem przypadek, kiedy po półtora roku od śmierci matki przyjechały jej córki. Roztrzęsione, nerwy w strzępach. Chciały zabrać ciało. Na nic tłumaczenia, że zwłoki są w formalinie, niektóre części są w użyciu. I co miałem zrobić? Oddałem matkę córkom. Miały problemy z pochówkiem przez tę formalinę. Musiały uzyskać zgodę inspektora sanitarnego. Ale ją pochowały i mają spokojniejsze sumienie. Ja zresztą też. To są trudne, delikatne sprawy.
Prof. Moryś, lat 49, o własnej śmierci rzadko jeszcze rozmyśla, sam nie jest pewien, czy zdecydowałby się na donację. Szczerze. Też się wychował w tradycyjnej rodzinie. Ale jeden pogląd łączy wszystkich anatomików w Polsce. Od 15 lat minister zdrowia nie może wydać rozporządzenia wykonawczego do ustawy o cmentarzach, która przewiduje, że do akademii mogą trafiać zwłoki osób bez rodziny, bezdomnych, o nieustalonej tożsamości. To w dużym stopniu rozwiązałoby problem. Przepisy ustawy są wciąż martwe, jak tematyka, której dotyczą. Projekt rozporządzenia podobno utknął teraz w Głównym Inspektoracie Sanitarnym. Po dwóch latach na ceremoniał pochówku prochów babci Heli, tej z centralnej Polski, przyjechała rodzina. Po uroczystości wnuczek zaczepił profesora: dziękuję, że babcia tak pięknie poszła do nieba. I zrobiła jeszcze wiele dobrego dla tych, co zostali na ziemi.