Ewa Winnicka: – W reportażu o szczecińskiej „trzynastce” autorka zwróciła uwagę na to, że klasy olimpijskie nazywane są przez nieolimpijczyków warzywniakami, gdzie uczniów separuje się od reszty uczniów na czas olimpiad. Słowem: są oni dziećmi specjalnej troski. Rodzice uczniów z tej szkoły nie przyjmują jednak żadnej krytyki!
Jolanta Lipszyc: – Emocje po obu stronach są niepotrzebne.
O pani elitarnym liceum nikt nie pisał, że promuje wyścig szczurów?
Nie przypominam sobie. Moja szkoła była skonstruowana nieco inaczej niż „trzynastka”, bo czasy były inne. Byłam przeciwniczką selekcjonowania. Jeśli gimnazjum – to rejonowe, z najbliższej okolicy. Podobnie liceum. Prawdą jest jednak, że okolica mojego liceum była dobra, inteligencka. Szkoła latami była poddawana ogólnokrajowym rankingom i znajdowała się w ich czołówce. Więc był na nią popyt, na egzaminach wygrywali najlepsi, a szkołę nazywano elitarną.
Mieliście podobny do „trzynastki” współczynnik olimpijczyków?
Zapewne. Muszę jednak podkreślić, że w moim życiu zawodowym zawsze decydowała zasada wszechstronnego rozwoju dziecka. Starałam się dbać o to, żeby uczniowie myśleli i o kulturze duchowej, i o cielesnej. Żeby mogli rozwijać się w środowisku rówieśników i jednocześnie żeby mieli dostęp do środowiska na swoim intelektualnym poziomie. Uczniów znało się osobiście, więc było jasne, jakie mają problemy i jakie ograniczenia.
Ranking olimpijski jest jedynym momentem, gdy doceniona jest praca nauczyciela. Nauczyciela, który nie ma specjalnego obowiązku, żeby pracować z dzieckiem. Po godzinach, bo to są setki dodatkowych godzin. Rok, częściej dwa lata.
Może nauczyciele z takich szkół powinni myśleć o sobie jako o dobrze wykonujących swoją pracę fachowcach, nie jako o zjawisku nadzwyczajnym?