W wystąpieniu przed Parlamentem Europejskim Nicolas Sarkozy przedstawił swoją wizję francuskiej prezydencji. Przez następne pół roku nie ma zamiaru tylko administrować Unią, ale nią rządzić. Na razie robi to mocnymi słowami.
Prezydenci Francji najwyraźniej nie mają cierpliwości do polskich polityków. Kilka lat temu były prezydent Francji Jacques Chirac kazał nam „siedzieć cicho" w kwestii wojny z Irakiem. Dziś obecny prezydent Nicolas Sarkozy wprost beszta Lecha Kaczyńskiego za miganie się od złożenia podpisu pod ratyfikacją Traktatu Lizbońskiego.
Jaka mucha ugryzła Sarkozy'ego, że z trybuny PE mówi o „tchórzostwie niektórych przywódców", o tym, że polski prezydent „musi dotrzymać słowa" i że „nie jest to kwestia polityki, a moralności"? Jakby tego było mało, oddał również prawdziwy hołd Lechowi Wałęsie, określając właśnie jego „człowiekiem, dzięki któremu wolna Polska mogła wejść do UE".
Sarkozy nie mógł pomylić się lub pogubić w oratorskich zapędach. Nie można bowiem było wymyślić gorszej zniewagi wobec Lecha Kaczyńskiego. Te słowa miały więc polskiego prezydenta ugodzić w najczulsze miejsce. I zapewne ugodziły.
Ich wybór ze strony Sarkozy'ego w kilka dni po telefonie do Lecha Kaczyńskiego i uzyskaniu od niego obietnicy ratyfikacji Traktatu musi być interpretowany jednoznacznie: Sarkozy kładzie na Kaczyńskim krzyżyk. Reakcja Lecha Kaczyńskiego na irlandzkie „nie" wobec Traktatu musiała Sarkozy'emu po prostu nie mieścić się w głowie. I wczoraj w dość jednoznaczny sposób to właśnie powiedział całej Unii.
Następstwa tego incydentu mogłyby być katastrofalne dla stosunków polsko-francuskich, podobnie jak stało się wówczas, gdy równie rubasznie wypowiedział się Chirac, ale: 1) tym razem Sarkozy nie krytykuje Polaków, a jedynie sprzeczne z opinią polskiego Sejmu i Senatu (a więc i Polaków) osądy polskiego prezydenta, 2) polityczna sytuacja w Polsce jest zupełnie inna niż w czasach rządów Leszka Millera.