Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Polityka stanu nadzwyczajnego

Myśląc o tym, by wrócić do pozycji partii numer jeden, PiS musi szukać skutecznego sposobu pozbycia się maski kata. Fot. Karol Piechocki/REPORTER Myśląc o tym, by wrócić do pozycji partii numer jeden, PiS musi szukać skutecznego sposobu pozbycia się maski kata. Fot. Karol Piechocki/REPORTER
Pustka polityki zrobiła się tak oczywista, że publiczną uwagę można już przyciągnąć tylko ledwie cenzuralnymi słowami, szokującym gadżetem albo dobrze wyreżyserowanym spektaklem. W niespełna 20 lat od polityki faktów doszliśmy do polityki czystej formy.
Indywidualnie niekwestionowanym mistrzem jest teraz Janusz Palikot. Prawdziwy oryginał polskiej polityki, który w każdej sytuacji potrafi się wyróżnić nie tylko fryzurą, krawatami, koszulami i grubymi słowami, ale też gadżetami, po które nikt inny nie odważy się sięgnąć. Tyle że Palikot jest w Platformie jak samotna wyspa. Jak kiedyś Adam Małysz wśród krajowych skoczków albo jak Artur Boruc w piłkarskiej reprezentacji. W całej partii tylko on taką grę naprawdę uprawia.

Natomiast w kategorii zespołów pieśni i tańca oraz w konkurencji wielkich układów choreograficznych nie do pobicia jest Prawo i Sprawiedliwość. Jeśli chodzi o politykę czystej formy, PiS jest prawdziwym wundertimem. Mógłby z powodzeniem obdzielić parlamenty całej Europy. Ludźmi, którzy na niczym się nie znają i nie mają nic do powiedzenia, ale zawsze potrafią jakąś sztuczką przykuć uwagę mediów, bez zahamowań będą na rozkaz partii powtarzali dowolne slogany i bez wahania wezmą udział w każdej partyjnej awanturze.

Nie zawsze tak było. Za rządów SLD polityka opozycyjnego PiS daleka była od takiej teatralizacji. Wassermann i Ziobro – podobnie jak Rokita czy Giertych – nie przebierali w słowach, histeryzowali, opowiadali niestworzone historie o „klubie Krakowskiego Przedmieścia”, mafiach, sieciach, ale jednak były to tylko słowa. Spektakle były wtedy specjalnością LPR, a zwłaszcza Samoobrony. LPR rozsyłał laleczki wielkości pół kciuka, twierdząc, że tak wygląda kilkunastotygodniowy człowiek, a Samoobrona blokowała sejmową trybunę. Wyskoki Samoobrony były wtedy jednomyślnie potępiane przez poważne partie jako przejaw dziczenia i anarchizowania polityki.

 

Jeszcze za rządów PiS słowa miały znaczenie. Zbigniew Ziobro czarował wprawdzie dziennikarzy niszczarką (by pokazać, jak w PZU niszczono dokumenty, które – jak się okazało – nigdy nie istniały), ale prezes, a później premier Kaczyński, minister, a później marszałek Dorn czy poseł Jacek Kurski przyciągali uwagę w sposób całkiem tradycyjny, lżąc przeciwników i mamiąc wyborców słowami. Zostało z tego sporo niesmaku i trochę – już przegrywanych – procesów o ochronę dóbr osobistych.

W tym, co politycy PiS robią dziś, słowa mają już znaczenie drugorzędne. Można nawet powiedzieć, że są coraz skuteczniej zastępowane przez spektakl. Zamiast dyskusji na temat immunitetu Ziobry, mamy najście stu posłów PiS na posiedzenie komisji regulaminowej. Zamiast przyjęcia do wiadomości decyzji większości, mamy spektakularne opuszczenie przez cały klub sali obrad i konferencję prasową na schodach. Zamiast składać kolejną skargę do Krajowej Rady, PiS ogłasza bojkot TVN i TVN24.

Można by więc pomyśleć – i wielu komentatorów uległo takiemu złudzeniu – że Prawo i Sprawiedliwość wchodzi w buty swojej niedawnej przystawki i przestawia się na polityczną metodę Samoobrony. Zwłaszcza że już nie tylko bracia Kaczyńscy, ale też Jacek Kurski i Zbigniew Wassermann otwarcie sabotują wymiar sprawiedliwości, kwestionując prawomocne wyroki nakazujące im przeproszenie pomówionych publicznie osób czy instytucji.

Podobieństwo do Samoobrony jest jednak pozorne. W odróżnieniu od niej PiS nie jest partią wykluczoną ani zgrają ludowych watażków, która ku własnemu zdziwieniu wdarła się na parlamentarne salony. Z PiS wywodzi się prezydent i niemal cała jego Kancelaria. Nominaci PiS kierują publicznymi mediami, Centralnym Biurem Antykorupcyjnym, Instytutem Pamięci Narodowej, Najwyższą Izbą Kontroli, Narodowym Bankiem Polskim. Z PiS związany jest rzecznik praw obywatelskich i wiceszef MSZ negocjujący tarczę antyrakietową. PiS ma swoich wicemarszałków oraz przewodniczących komisji w Sejmie i w Senacie, ma swoich prezydentów miast, sprawuje władzę w gminach i powiatach. Jak się to wszystko zsumuje, widać, że Prawo i Sprawiedliwość ma w państwie niewiele mniej do powiedzenia niż rządząca Platforma. W istocie mamy więc w Polsce nie tyle kohabitację rządu z prezydentem, co rzeczywistą dwuwładzę dwóch formacji, z których jedna kontroluje rząd, parlament i część samorządów, a druga wszystko dokoła. PiS współrządzi więc Polską i to współrządzi realnie. Samoobrona, która stosowała podobne metody, nigdy nawet nie miała prawa marzyć o tak ogromnej władzy. Warcholstwo było dla niej jedynym sposobem zaistnienia w świadomości publicznej. Do PiS to się nie odnosi.

Można by też ulec tworzonemu przez polityków PiS złudzeniu, że ekscesy tej partii są formą obywatelskiego nieposłuszeństwa lub tradycyjnej obstrukcji parlamentarnej. Za każdym razem PiS lub jakiś jego członek pozuje się bowiem na ofiarę drakońskiego prawa lub nadużycia władzy. W tej pozie Jacek Kurski, Zbigniew Ziobro, Jarosław Kaczyński są jak Dawid walczący z Goliatem. Jacek Kurski twierdzi, że nie stać go na wykonanie sądowego wyroku, chociaż PiS jest najbogatszą partią i, rezygnując z jednego spotu telewizyjnego, mógłby bez trudu zrefundować mu koszt kilku ogłoszeń prasowych. Zbigniew Ziobro twierdzi, że nie mógł wziąć udziału w posiedzeniu komisji opiniującej wniosek o pozbawienie go immunitetu, chociaż posiedzenie zostało przełożone dlatego, że w pierwotnym terminie bez uprzedzenia przyprowadził ze sobą stu kolegów. A o drugim terminie wiedział, zanim wyjechał z Warszawy. Jarosław Kaczyński ma żal, że wniosek PiS o rozszerzenie porządku nie został uwzględniony przez Prezydium Sejmu, chociaż marszałek Putra tego wniosku na posiedzeniu prezydium nie zgłosił.

To prawda, że w każdym przypadku teza PiS zawiera ziarno prawdy. Ceny zasądzanych ogłoszeń prasowych są rujnujące dla zwykłego człowieka. Nic by się nie stało, gdyby z rozpatrywaniem wniosku o pozbawienie Ziobry immunitetu komisja poczekała, aż wróci on do Warszawy. Marszałek mógł ogłosić przerwę w obradach, formalnie przyjąć wniosek o rozszerzenie porządku i go wielkodusznie rozpatrzyć, chociaż nie został zgłoszony w zwykłym trybie. W tym sensie PiS zawsze ma jakiś pretekst, żeby protestować. Ale zawsze jest to jednak pretekst. Powstaje więc pytanie, jaka w tym szaleństwie może być metoda, jaka socjotechnika może stać za przejmowaniem przez Prawo i Sprawiedliwość metod Samoobrony? Wygląda na to, że PiS prawidłowo odczytał przyczyny swojej porażki przed niespełna rokiem i źródła sukcesu przed blisko trzema laty.

Patrząc na dynamikę sondaży, łatwo zauważyć, że PiS utopiły kobiety-pielęgniarki, Barbara Blida i Beata Sawicka. Wszystkie one w oczach opinii publicznej były (choć na bardzo rozmaite sposoby) ofiarami brutalnej pisowskiej władzy. PiS przegrał nie tylko dlatego, że źle rządził. Przegrał dlatego, że produkował ofiary. W dodatku takie ofiary, które budziły szczególne współczucie. Przedstawicielki najbardziej bezbronnej grupy zawodowej były w Kancelarii Premiera zastraszane, pozbawiane snu i kontaktu ze światem. Barbarę Blidę z pobudek politycznych zaszczuto ze szczególnym okrucieństwem, wykorzystując głupie lub dyspozycyjne media, policję, służby i prokuraturę. Beata Sawicka została cynicznie uwiedziona. Wszyscy zobaczyliśmy rozpacz brutalnie wykorzystanej kobiety, która wprawdzie zrobiła coś istotnie złego, może nawet popełniła przestępstwo, ale jednak w oczach opinii publicznej stała się przede wszystkim ofiarą bezwzględnej władzy. Porażka wyborcza Prawa i Sprawiedliwości była więc przegraną oprawcy z jego ofiarami. Bo emocje większości Polaków w niemal oczywisty sposób są po stronie ofiar. Zwłaszcza kiedy ofiary te mają konkretne nazwiska i twarze. Nawet jeżeli sobie same na swój los zasłużyły.

Myśląc o tym, by wrócić do pozycji partii numer jeden, PiS musi szukać skutecznego sposobu pozbycia się maski kata. Zwłaszcza że komisja w sprawie Barbary Blidy dopiero się rozkręca, tempa nabiera komisja w sprawie nacisków na prokuraturę, będą do nas stopniowo docierały szczegóły akcji w Ministerstwie Rolnictwa. Dla Jarosława Kaczyńskiego, Zbigniewa Ziobry i Jacka Kurskiego jest to też osobisty problem. Bo to z ich nazwiskami w sposób szczególny łączy się obraz bezdusznych, cynicznych graczy. Tu właśnie jest chyba pierwsza istotna odpowiedź na pytanie o źródło gwałtownie i spektakularnie eksponowanych cierpień PiS.

Może prześladowanie Ziobry przez komisję regulaminową nie jest wielkim cierpieniem, ale ranga, którą tej sprawie nadali jego koledzy, sprawia, że u niektórych osób zebrał już pierwsze punkty na status ofiary. Może prześladowanie PiS przez marszałka Komorowskiego nie wyglądało specjalnie przekonująco, ale jednak przesłoni część złego wrażenia po marszałku Dornie. Może cierpienie Jacka Kurskiego nie budzi wielkiego współczucia, lecz w jakimś stopniu przykrywa jego nieprawości – choćby wobec Donalda Tuska. Jeszcze trochę i zaczniemy szczerze współczuć jemu – nie tym, których przez poprzednie lata bezlitośnie pomawiał i oczerniał. To dopiero początek. PiS będzie twardo walczył bez względu na to, co zrobi Platforma. I to nie w taki sposób, w jaki robił to zawsze – zrzędząc na salon, zmowę elit, warszawkę, wykluczenie i rutynowo coś insynuując. Ilekroć pojawi się jakikolwiek pretekst, PiS będzie wrzeszczał, blokował, wchodził, wychodził, tupał, bojkotował, a nawet okupował. Nie będzie to reakcja, lecz czystej formy kreacja.

Jarosław Kaczyński wie, że Platforma jest w trudnej sytuacji, bo mając z jednej strony wizję prezydenckiego weta, a z drugiej – głęboko zakodowaną niechęć do współpracy i układania się z SLD, niewiele może zrobić. Siłą rzeczy rządy Donalda Tuska muszą więc być rozczarowujące dla jego elektoratu. PO to swoim wyborcom tłumaczy dość otwarcie, przekonując, że przełom nastąpi dopiero po wygranych wyborach prezydenckich. Duża część wyborców gotowa jest tę sytuację zrozumieć. Pod warunkiem jednak, że będą wyraźnie czuli, iż ten rząd wie, co i jak trzeba robić. Chcąc odebrać konkurentom zaufanie wyborców, PiS musi pokazywać, że Platforma nie wie, co zrobić z uzyskaną władzą, a Tusk kręci się w miejscu i tylko wywołuje chaos. Prezydent będzie więc bezlitośnie wetował prawie wszystko, co parlament uchwali, w parlamencie PiS będzie dymił bez zahamowań, a każda próba nawiązania przez koalicję choćby tylko doraźnej współpracy z SLD będzie okrzyknięta sojuszem różowo-czerwonym.

Wywoływanie chaosu jest dla PiS ważne także z innego powodu. Jarosław Kaczyński wie, że o zwycięstwie PiS i Lecha Kaczyńskiego w poprzednich wyborach przesądziły dwa proste czynniki. Po pierwsze, ostro zarysowany podział na Polskę liberalną i solidarną. Po drugie, właśnie chaos. O ile na podział ideologiczno-klasowy umiarkowany w sprawach gospodarczych rząd Tuska znalazł neutralizującą odpowiedź, o tyle chaos jest wciąż pewną i świadomie używaną bronią PiS i Lecha Kaczyńskiego jako kandydata w wyborach prezydenckich.

Wśród przyczyn, dla których Lech Kaczyński trzy lata temu pokonał Donalda Tuska, ważne miejsce zajmują nakręcone przez POPiS lęki i strach, iż Polska pogrąża się w kryzysie i chaosie. Budowaniu strachu służyły nie tylko legendy o rządzących Polską mafiach, sektach, układach, agentach. Mało kto już pamięta, że niemal w ostatniej chwili, zaledwie trzy dni przed drugą turą wyborów prezydenckich, nakręcane przez poprzednie dwa lata lęki i strachy Polaków zostały gwałtownie wzmocnione atakiem gejbombera, który rozłożył w Warszawie kilkanaście groźnie wyglądających ładunków. Sprawcy do dziś nie złapano. I tak chyba być miało, skoro sprawę największej akcji terrorystycznej w Polsce powierzono Komendzie Stołecznej Policji. Nie ABW. Nie kontrwywiadowi.

Z punktu widzenia dynamiki kampanii wyborczej Lecha Kaczyńskiego, gejbomber był jak włączony w ostatniej chwili dopalacz. Bo radykalnie zwiększył poziom lęku, strach i niepokój wywołany narastającym chaosem. A PiS i Lech Kaczyński oferują to, czego podświadomie szukają ludzie nastraszeni lub zaniepokojeni. W odróżnieniu od umiarkowanego, łagodnego, sympatycznego Tuska i jego optymistycznej, stawiającej na indywidualne wolności Platformy, bracia Kaczyńscy oferują Polakom twardą władzę i obiecują głównie bezpieczeństwo. Im bardziej ludzi nastraszą, im większy chaos zdołają wywołać, tym więcej będą mieli wyborców.

W tym sensie PiS jest jak strażak-piroman, który wywołuje pożar, by dostać nagrodę za jego ugaszenie, musi podtrzymywać patologie i napięcia (choćby w służbie zdrowia), żeby ludzie czuli się niekomfortowo. Polityka strażaka-piromana niespełna trzy lata temu dała PiS i Lechowi Kaczyńskiemu zwycięstwo wyborcze. Nic dziwnego, że Jarosław Kaczyński teraz do niej wraca. Z trzech liczących się partii tylko PiS czuje się w chaosie jak ryba w wodzie i tylko PiS na chaosie nieodmiennie zyskuje. Będzie go więc za wszelką cenę tworzył, bo tylko tak może wzmocnić popyt na silną władzę, którą oferuje.

Na razie Platforma jest wobec tej polityki bezradna. I to jest niebezpieczne. Bo jej bezradność wobec partii uprawiającej politykę stanu nadzwyczajnego, odmawiającej jakiejkolwiek poważnej debaty w jakiejkolwiek ważnej sprawie, z małpią sprawnością zakrywającej treści happeningami i układami choreograficznymi, programowo siejącej w kraju lęk i zamęt, tylko potwierdza tezę, że jedynie PiS może zaprowadzić porządek.

Rada na to nie jest, niestety, przyjemna dla zwolenników polityki miłości, ale innej nie ma. Nie wolno oddać pola. Platforma musi być twardsza wobec PiS i bardziej zdecydowana we wprowadzaniu zapowiadanych zmian. Jeśli PiS z prezydentem i z SLD sparaliżuje prace parlamentu, musi być chociaż jasne, kto za to ponosi odpowiedzialność.

Polityka 31.2008 (2665) z dnia 02.08.2008; Temat tygodnia; s. 12
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną