Pomysły dotyczące zmian konstytucji sypią się jak z rękawa. Wspólną ich cechą jest to, że rodzą się bez ładu i składu jako odpryski kolejnych politycznych konfliktów. Wspólną ich cechą jest również to, że stwarzają zupełnie nieprawdziwe przekonanie, iż ustawą zasadniczą można opisać każdą sytuację, zmienić ludzkie charaktery, może nawet uczyć grzeczności i dobrych manier. Jak opisać sytuację, w której prezydent, który jeszcze rok temu uważał, że spotkanie z ambasadorami jest mu zupełnie niepotrzebne (tak uznała ówczesna minister spraw zagranicznych Anna Fotyga), teraz nagle ambasadorów, którzy zjechali się na roboczą naradę w MSZ, podejmuje w świetle kamer i na dodatek wykłada im swoje credo w kwestiach polityki zagranicznej, bardzo odmienne od tego, które prezentuje rząd? Konstytucyjnie zakazać? Była wszak ukształtowana praktyka, że na takie narady organizowane przez szefa MSZ był zapraszany prezydent, ale nigdy prezydent nie zapraszał oddzielnie i na dodatek z udziałem telewizji, bo to wewnętrzne, rutynowe rządowe działanie.
W polityce zagranicznej, która stała się polem najostrzejszego konfliktu, prerogatywy prezydenta są akurat bardzo dokładnie opisane – wypowiada i ratyfikuje umowy międzynarodowe, powołuje ambasadorów, przyjmuje listy uwierzytelniające i odwołujące przedstawicieli innych państw i organizacji międzynarodowych. Politykę zagraniczną prowadzi rząd, a prezydent tylko współdziała z premierem i właściwym ministrem. Nie ma więc mowy o żadnej samodzielności, żadnej własnej polityce. Jeżeli premier Tusk nie jest w stanie swoich uprawnień szefa rządu wyegzekwować, to nie jest wina konstytucji, ale przyjętej linii postępowania i ustępowania. Konstytucji nic do tego. W konstytucji nie zapisze się, kto z jaką delegacją gdzie pojedzie i dlaczego, kto przemówi w jakiej kolejności i co powie.