Czekano więc na kongres SLD, by było jasne, kto jest szefem tej partii. Teraz czeka się na wynik głosowania w SDPL, by było wiadomo, kto i po co zastąpi Marka Borowskiego, który przewodzić ma już tylko honorowo. Trwa oczekiwanie, czy ktoś się z kimś połączy i czy powstanie jedna lista kandydatów do Parlamentu Europejskiego. I wreszcie, czy pojawią się zaczątki nowego, wielkiego lewicowego ruchu. Tradycyjnie oczekuje się, że na czele stanie Włodzimierz Cimoszewicz, a poparcia udzieli Aleksander Kwaśniewski.
W SLD tylko przewodniczący Grzegorz Napieralski myśli optymistycznie. Osiągnął, co chciał, czyli stanął na czele partii, ale partia coraz bardziej nie wie, czego przewodniczący chce. Powszechne są podejrzenia, że ciągnie go do PiS. Taki wniosek nasuwa się po głosowaniu w sprawie ustawy medialnej i faktycznym poparciu prezydenckiego weta, ale także po licznych sygnałach wysyłanych ze strony niektórych polityków PiS, zwłaszcza młodych pragmatyków, że w przyszłości jakaś koalicja z Sojuszem byłaby możliwa. Zresztą, efekty umowy między PiS a Napieralskim już widać. Producentem nowego programu w telewizji publicznej ma zostać Przemysław Orcholski, doradca Napieralskiego do spraw wizerunku, jeszcze niedawno uważany przez prawicę za kwintesencję zła telewizji Kwiatkowskiego. Miał dostać program Sławomir Sierakowski, ale Sierakowski nie miał szabel do poparcia prezydenckiego weta i nie miał czym handlować. Ponadto na politycznej lewicy stracił znaczenie, a zapotrzebowania na lewicę intelektualną na razie nie ma. Dla Napieralskiego pragmatyzm PiS może być rzeczywiście wielce obiecujący, choć jednocześnie sprawia, że coraz większa liczba członków SLD czeka na grudniową konwencję z przekonaniem, że dojdzie tam do kolejnego starcia między obecnym a byłym przewodniczącym.
Zdaniem wielu kolegów, Napieralski PO nie lubi (to ciekawa kategoria polityczna), a więc będzie wolał z PiS. Wojciech Olejniczak, którego na razie nie udało się pozbawić funkcji szefa klubu sejmowego, wołałby iść w stronę PO. Zapowiada na przykład, że jest możliwe poparcie ustaw reformujących służbę zdrowia i odrzucenie ewentualnego weta prezydenta. Pod pewnymi warunkami i nie wykluczałby jakiejś koalicji parlamentarnej w innych sprawach. Byle jak najdalej od PiS.
Zapewne dlatego Napieralski próbował wysłać Olejniczaka do Parlamentu Europejskiego. W zamian za miejsce na liście miał się on zrzec już teraz stanowiska przewodniczącego klubu pod pozorem, że miałby czas na przygotowanie się do przyszłorocznej kampanii. Olejniczak powiedział – nie, a więc marginalizowanie go zaczęło przybierać formy coraz bardziej groteskowe. Spróbowano wypchnąć go z niedzielnego programu Moniki Olejnik, by wstawić w to miejsce Marka Siwca, bardzo ostatnio lojalnego wobec Napieralskiego.
Przyszłoroczne wybory do PE w ogóle zmieniają sytuację w SLD. Kandydować chcą zarówno Jolanta Szymanek-Deresz jak i Katarzyna Piekarska, czyli dwie wiceprzewodniczące. Obie mają to podobno przez Napieralskiego obiecane, ale nie ma dla nich wystarczającej liczby pierwszych miejsc na listach. Panie musiałyby się spotykać w okręgu mazowieckim, a najwięksi optymiści nie liczą tu na dwa mandaty. Do PE kandydować będzie Janusz Zemke, gdyż starsi stażem członkowie Sojuszu dość już mają gier prowadzonych przez młodzież i wiedzą, że w następnych wyborach albo będzie po SLD, albo dla nich miejsc nie będzie.
Być może jeszcze ciekawiej jest w SDPL, która jeszcze niedawno miała się, przynajmniej na szczeblu sejmowym, połączyć z Demokratami i stworzyć wspólne koło. Koła na razie nie będzie, bo Demokraci rozważają, czy jednak sami nie zaistnieją (podobno mają jakiś korzystny sondaż, w tych znanych ostatnio mieli 2 proc. poparcia), ale też nie bardzo wiadomo, co będzie z partią Marka Borowskiego. Na razie ścierają się w niej trzy frakcje i każda ma swojego kandydata w wyborach na szefa partii, którego na razie wybierają wszyscy członkowie i dopiero jeżeli nikt nie zdoła zebrać ponad 50 proc., zadecyduje kongres. Może zadecydować, że w sytuacji pata szefem będzie nadal... Borowski. Frakcji chcącej zbliżenia z Demokratami przewodzi Wojciech Filemonowicz z Krakowa. Bartosz Arłukowicz ze Szczecina uchodzi za człowieka bliskiego Napieralskiemu i podejrzewa się, że będzie chciał dokonać inkorporacji resztek SDPL do SLD. Pojawiła się też kandydatura Sylwii Pusz, po cichu wspierana przez Borowskiego, przy którym wiernie trwa jeszcze Izabella Sierakowska.
Marek Balicki, jeszcze kilka miesięcy temu pewny kandydat na następcę Borowskiego, angażuje się w nową inicjatywę, a może nawet inicjatywy, a wspierający go Andrzej Celiński z partii już w lipcu wystąpił i też angażuje się w coś nowego. W „coś” angażuje się też Dariusz Rosati i sądząc po publicznych deklaracjach ma on plany największe. Marzy mu się wielki ruch centrolewicowy, w którym pomieszczą się właściwie wszyscy, od Cimoszewicza po Kwaśniewskiego, a nawet Olechowskiego z Wałęsą i być może z Pawłem Piskorskim. Ten szeroki rozmach sprawia, że na inicjatywę Rosatiego patrzy się podejrzliwie, jako na próbę skonstruowania takiej listy do PE, która weźmie kilka mandatów, by następnie te mandaty, zdobyte za bardzo ograniczone dziś partyjne pieniądze SDPL i Demokratów, powędrowały do Strasburga i Brukseli, zostawiając w kraju pustynię finansową oraz wszystkie inne problemy związane z tworzeniem nowej formacji centrolewicowej.
Chętnych do umierania za nową lewicę (centrolewicę?) dziś jednak nie ma. Jeszcze niedawno wydawało się, że z powodu naturalnej śmierci, potwierdzonej w kolejnych wyborach, bazą tego czegoś nowego mogą się stać resztki Demokratów i SDPL i właściwie trzeba jedynie rozstrzygnąć problem techniczny: jak to zrobić? Czyli jak powołać nową partię w trakcie kadencji Sejmu nie tracąc budżetowych pieniędzy. Bo bez pieniędzy nie da się prowadzić żadnej poważniejszej działalności i przygotować do wyborów w sytuacji, gdy naprzeciwko stoją dwie potęgi finansowe i dość zasobny SLD. Sprawa nie jest błaha, gdy wiadomo, że dziś system partyjny zamyka dostęp do budżetowych pieniędzy.
Zrodził się więc pomysł powołania stowarzyszenia finansowanego przez SDPL i Demokratów, które przed wyborami przekształciłoby się w komitet wyborczy, a następnie w partię. Początkiem takiego procesu miała stać się planowana na drugą połowę października konferencja w Krakowie, na którą zaproszenia dostanie duże grono ludzi już działających w różnych formacjach lewicowych, także w SLD, w organizacjach pozarządowych, środowiskach uniwersyteckich. Ich referaty poświęcone sprawom społecznym (ile rynku, ile interwencji państwa, rozliczenia z przeszłością, polityka zagraniczna) mogłyby stać się kanwą prac programowych prowadzonych przez stowarzyszenie na użytek przyszłej partii.
W organizację konferencji zaangażował się Marek Balicki, Andrzej Celiński, Jan Widacki, referatów nie odmówili Józef Pinior i Włodzimierz Cimoszewicz, ale im bliżej daty, tym zapał zdaje się słabnąć, gdyż zwycięża nastrój oczekiwania. A także przeświadczenie, że aby stworzyć coś zupełnie nowego, musi być zgoda na śmierć dobrowolną także SLD. Po prostu, aby stało się coś nowego, powinny „umrzeć” trzy partie, zaś część dawnych liderów musi zdać sobie sprawę, że ich polityczny czas dobiegł końca, a program nie powinien kończyć się na często nieudolnej reakcji na bieżące wydarzenia. Na sprzeciwie wobec tarczy antyrakietowej (tu zresztą stanowisko różnych ugrupowań jest różne), antyklerykalizmie (bardzo niekonsekwentnym) czy obronie praw człowieka (też niekonsekwentnej, o czym świadczy choćby brak reakcji na stwierdzenia premiera, że pedofil to jakby nie człowiek) daleko się nie zajedzie.
To wszystko musi spajać jakaś myśl przewodnia, a nie tylko przekonanie, że Prawa i Sprawiedliwości i tak duża liczba wyborców będzie się bać, PO zużyje się w procesie sprawowania władzy i przyjdzie czas na nas, na lewicę lub centrolewicę. Ta ostatnia kwestia – lewica czy centrolewica – też zresztą nie jest rozstrzygnięta i ciągle w debacie publicznej pojawiają się niewiele mówiące hasła – „skręcamy ostro w lewo” lub „kierujemy się do środka”. Jeżeli to ma być poważna debata o przyszłości lewicy, to z góry można przewidzieć, że nie ma ona żadnej przyszłości, nie ma w niej siły inspirującej do gromadzenia się wyborców wokół jakiegoś programu czy choćby lidera, którego też dramatycznie brakuje. Ciągle przecież obracamy się w tym samym towarzystwie i ciągle, gdy o liderze mowa, pojawia się Włodzimierz Cimoszewicz, o którym z góry wiadomo, że w tworzenie od podstaw żadnej nowej partii się nie zaangażuje. On może przyjść na gotowe, może wygłosić referat, wesprzeć, a ponadto ma jedną cechę – jest politycznym solistą, który nigdy nie poddawał się partyjnej dyscyplinie.
Andrzej Celiński z pewną przesadą mówił, że aby powstała jakaś nowa lewica, trzeba najpierw napisać książkę. Książek jest wiele i czasem wystarczy je poczytać, by zobaczyć, że generalnie lewica nie tylko w Polsce ma kłopot ze zdefiniowaniem swej tożsamości. Polski zaś w najbliższych latach nie czekają żadne rewolucyjne zmiany, żadne wielkie reformy. Polskę czeka budowanie i poprawianie tych segmentów, które są ciągle słabe, czyli między innymi społeczeństwa obywatelskiego, szacunku dla państwa prawa, wyrównywanie szans, zwłaszcza dzieci i młodzieży z ośrodków wiejskich i prowincjonalnych, zmiana priorytetów, a więc inwestowanie w wykształcenie i naukę. Wiele z tych kwestii zauważył zresztą rząd i dlatego selektywne podejście do zamierzeń rządu może budować pozycję hipotetycznej nowej lewicowej partii jako siły rozsądnej i konstruktywnej, zwłaszcza wobec totalnej opozycji PiS.
Nie wydaje się jednak możliwe, aby stało się to przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. One będą wymuszać sztuczne połączenia i niespójne fronty, byle stworzyć jakąś listę, która pozwoli obronić kilka miejsc w Brukseli. Wiara, że z takiej listy wyłoni się nowy partyjny twór, jest złudna. Wyniki wyborów do PE o niczym zresztą nie przesądzają. Taki zawód przeżyło kiedyś środowisko Unii Wolności, które dzięki znanym politykom uzyskało dobry wynik, by potem polec w wyborach parlamentarnych. Wybory europejskie rządzą się inną logiką, odbywają się przy niższej frekwencji i mobilizacji społecznej. Są więc wskazówką o bardzo umiarkowanym znaczeniu.
Pracę przy powołaniu nowej formacji trzeba wykonać przez najbliższe półtora roku do dwóch i zupełnie od podstaw. Na razie chęci do takiej pracy nie widać. Nic więc dziwnego, że przedłuża się czas oczekiwania i podziałów, a lewicowe inicjatywy jawią się jako z góry skazane na niepowodzenie, czasem nawet na śmieszność. I to przy ciągłym powtarzaniu, że lewica jest w Polsce potrzebna i jest na nią dużo miejsca.