Taką okazją są planowane zmiany w oświacie, których prezydent nie akceptuje i zbiera u siebie głównie ich przeciwników. Było jak zwykle: prezydent postanowił bronić nauczycieli przed złą władzą, dając do zrozumienia, że na żadne reformy nie pozwoli. Dlatego też piątkową (23 października) naradę ekonomistów odbierano jako przygrywkę do Rady Gabinetowej, na której, wedle zapowiedzi szefa Kancelarii, prezydent miał ostro rozliczyć rząd z kryzysu, czyli spadku wartości złotego i indeksów giełdowych.
Tymczasem okazało się, że prezydent przemówił głosem rządu – podstawy polskiej gospodarki są zdrowe, tempo rozwoju może być niższe, ale nie grozi nam kryzys. Co się stało, że prezydent od straszenia kryzysem przeszedł do uspokajania? Być może zdał sobie sprawę, że ważne stanowiska, od których zależy sytuacja w Polsce, zajmują ludzie z jego i PiS nadania, którzy obsadzili kluczowe pozycje w NBP, Komisji Nadzoru Finansowego oraz Bankowym Funduszu Gwarancyjnym, a więc odpowiedzialność za słabych merytorycznie urzędników, którzy mogą nie sprostać wyzwaniom czasu, spadnie w końcu także na niego? Gdyby ta nieoczekiwana zmiana prezydenckich opinii okazała się trwała i towarzyszyło jej podpisanie traktatu lizbońskiego oraz zapowiedź wspierania wprowadzenia Polski do strefy euro, byłaby to prawdziwa zmiana wizerunku, a nie tylko nieudane próby pudrowania.