Tego lata mieszkańców wsi Borzysław i Stare Dębno w Zachodniopomorskiem zaskoczył widok 78 przydrożnych kasztanowców do żywego odartych z kory. Sprawców nie szukano długo. Pobliskie punkty skupu miały dokumentację – przyjęły od trzech mieszkańców gminy 1,8 tony kory. – Zdarzenie spektakularne – ocenia Zenon Kruczyński z Polskiego Klubu Ekologicznego – ale jego skala jest niewielka w porównaniu z tym, co dzieje się na co dzień w majestacie prawa. Coraz częściej widzimy w miastach osobliwe kadłubki, złożone z pnia i kilku mocno przyciętych konarów. To ofiary zabiegu, który przyrodnicy nazywają ogławianiem, a urzędnicy i zarządcy terenów uważają za pielęgnację. Stosuje się go także na drzewach przydrożnych. Ale tu większym dramatem są wycinki na amen.
Informacje, jak wygląda skala tego pospolitego rąbania, są rozproszone. W 2003 r. zliberalizowano przepisy – wycinek nie trzeba już uzgadniać z wojewódzkim konserwatorem przyrody. Wystarczy decyzja gminy lub starostwa. Urzędnicy z Gliwic w 2007 r. zgodzili się więc np. na usunięcie 12 tys. drzew. Na przełomie 2006 i 2007 r. przy jednej tylko trasie Bartoszyce–Kętrzyn na Mazurach wycięto 4105 drzew.
Koronnym argumentem za piłowaniem jest bezpieczeństwo: bo wichury są coraz częstsze i silniejsze, bo ruch na drogach większy, bo przybywa wypadków. Łatwo zasiać w ludziach strach. Niektórzy nazywają to syndromem Palikowa – od wsi w województwie łódzkim, gdzie 10 lat temu na cmentarzu parafialnym spadający konar okaleczył 14-letnią dziewczynkę.