Przekonania Polaków, że rak to wyrok, wzięło się z tragicznej statystyki, najgorszej w Europie. Na początku XXI w. leczenie nowotworów trudno było uznać za skuteczne. Zaledwie 26 proc. chorych udawało się przeżyć pięć lat. W tym samym czasie średnia europejska wynosiła 49 proc. Prognozowano, że w 2010 r. zachoruje aż 130 tys. Polaków (ten poziom przekroczyliśmy już w 2005 r.), a choroby nie uda się pokonać aż stu tysiącom. Rak będzie główną przyczyną śmierci osób przed 65 rokiem życia, dystansując choroby układu krążenia...
Ponieważ znana była też przyczyna fatalnego stanu rzeczy, wiadomo było, od czego trzeba zacząć: od wcześniejszego wykrywania choroby. Swoje tragiczne żniwo rak piersi (ponad 12 tys. rocznie), jelita grubego (prawie 12 tys.), trzonu i szyjki macicy (8 tys.), jajnika (ponad 3 tys.) zbiera głównie dlatego, że jest zbyt późno wykryty – wtedy, kiedy nawet najlepsze leczenie nie może już przynieść dobrych rezultatów.
Pierwszym, bardzo ważnym etapem realizacji programu stały się więc tzw. badania przesiewowe. Najbardziej zagrożone osoby – czyli, w przypadku raka piersi, kobiety w wieku 50–69 lat, a w przypadku raka macicy czy jajnika panie od 25–69 roku życia – otrzymały z NFZ imienne zaproszenia na badania mammograficzne i cytologię. Uważano, że bezpośrednie zwrócenie się do osób najbardziej zagrożonych nie zostanie zignorowane, że musi ono odnieść lepszy skutek niż medialna akcja uświadamiająca konieczność profilaktyki. Niesłusznie. Olbrzymia większość Polek imienne zaproszenie na bezpłatne badanie wyrzuciła do kosza. Na badania cytologiczne zgłosiło się zaledwie 7,8 proc.