Miał być „premierem z Krakowa", ale nie wyszło. W PO miał kłopoty, na domiar złego żona wstąpiła do PiS. Jan Maria Rokita pożegnał się więc z drużyną Tuska. Po roku wrócił do życia politycznego w charakterze publicysty „Dziennika". Była to jednak namiastka prawdziwego udziału w podejmowaniu decyzji i wyrażania miarodajnych opinii. JMR cierpiał.
Aż wreszcie przyszedł pamiętny wtorek 10 lutego, lotnisko w Monachium, lot do Krakowa. JMR z żoną Nelly wsiadają do samolotu i niedoszły premier z Krakowa umieszcza płaszcze - swój i żony na fotelu w klasie business i zapina je pasem bezpieczeństwa. Bilety mają w klasie turystycznej, więc stewardesa odnosi im płaszcze i upycha w schowku nad fotelami. Wywiązuje się ostra wymiana zdań. Według niemieckiego pasażera samolotu JMR był agresywny, według polskiego biznesmena to stewardesa była agresywna i chciała pokazać kto tu rządzi. Kapitan wezwał policję, policjanci poprosili JMR, aby opuścił samolot. Kiedy z butą i wyższością odmawiał i krzyczał, zakuto go w kajdanki i wyprowadzono (według JMR: wywleczono) z samolotu. Podczas zakuwania w kajdanki najpierw krzyczeli z żoną, a później JMR solo, histerycznie: „Ratujcie mnie, biją mnie Niemcy! Proszę państwa ratujcie mnie!"
Ponad połowę pasażerów samolotu stanowili Polacy, jednak nikt nie przyszedł mu z pomocą. Nagrane przez kogoś telefonem komórkowym apele do rodaków o pomoc krążą już po Polsce jako dzwonek komórkowy, a więc JMR jest obecny w wielu polskich kieszeniach, torebkach i teczkach. A to oznacza jego powrót do świadomości społecznej.