O tym, czy ktoś złamał zasady i jakie, decyduje przywódca i mądrość etapu. U źródeł wymierzania kar za winy leży założenie, że polityka musi być skuteczna, a więc ma prawo do obchodzenia przyjętych norm moralnych. Gdy politycy podejmują dramatyczne decyzje wbrew wielu swoim obywatelom, nie bez przyczyny zwykło się uważać, że osąd tych decyzji należy do Historii. A nie do sądów, które nie są często w stanie poddać ocenie złożonych faktów, które wpływały na podjęcie tychże decyzji, zwłaszcza o wymiarze wielkim, jak choćby wprowadzenie stanu wojennego w Polsce w 1981 r.
Jeśli nawet udaje się czasami ukarać jakiegoś polityka – gdy oczywiście jest już przegrany lub nieobecny w elicie władzy, czyli zdążył ponieść jakąś odpowiedzialność, to raczej za sposób postępowania i zastosowane środki. Ewentualnie za nadużycie prawa. Nie za samą decyzję – ona będzie miała swoich przeciwników jak też i zwolenników. Rzadko kiedy więc da się tu osiągnąć powszechną zgodę co do wymiaru kary, gdyż wymiar winy jest nierozstrzygalny. W Polsce istnieje niby Trybunał Stanu, który na bieżąco powinien wyceniać szkody czynione przez polityków wysokiej rangi, ale nigdy nie został efektywnie uruchomiony, tak jakby przeważała obawa, że nie poradzi sobie z oceną złożonych faktów.
Na co dzień relacja między winą i karą w polityce jest podporządkowana taktyce. A w niej liczy się głównie kryterium skuteczności. Spróbujemy przedstawić kilka najczęściej stosowanych w Polsce modeli obwiniania i karania polityków.
1 Kara przed winą
Występuje w kilku wariantach, aczkolwiek zawsze chodzi o przypadek, gdy zapadła decyzja o eliminacji konkretnej osoby, z szeregów, często z kierownictwa, a teraz już tylko chodzi o znalezienie powodu, czyli winy, którą można by publicznie uzasadnić karę. I zawsze coś się znajdzie, a nawet jeśli nie, to można taką winę sprowokować. Przekonał się o tym wicepremier Andrzej Lepper; prędzej czy później karę ponieść musiał, choćby za cierpienia moralne Jarosława Kaczyńskiego, który musiał z nim tworzyć koalicję. I wszystko wskazuje na to, że aparat państwa i jego służby wielce się trudziły, żeby cokolwiek na szefa Samoobrony znaleźć, aż wreszcie dopuściły się osławionej prowokacji w Ministerstwie Rolnictwa. Ten miecz musiał spaść, bo zawisnął już z pierwszym uściskiem ręki przez prezesa PiS.
Do tej kategorii należała też niegdyś kara dla Zyty Gilowskiej, jeszcze w Platformie Obywatelskiej. Popierając karierę swojego syna zawiniła doprawdy niezwykle skromnie w porównaniu z praktykami nepotyzmu stosowanymi w polskiej polityce powszechnie. Tak było również w przypadku Kazimierza Marcinkiewicza, który miał być, zdaniem prezesa PiS, „premierem na całą kadencję”, ponieważ sam prezes miał „nie być premierem, jeśli brat będzie prezydentem”. Ale potem nastąpiła zmiana sytuacji i zaczęto mówić, że Kaczyński może jednak zostanie premierem. Marcinkiewicz musiał odejść, co na pewno było karą, a więc musiała pojawić się wina. I znalazła się jak na zawołanie: nieformalne spotkanie z Donaldem Tuskiem. Paradoks polegał na tym, że Marcinkiewicz spotkał się Tuskiem wtedy, kiedy już wiedział, że ma go spotkać kara. Przyczyna przyszła po skutku, ale w polityce to zupełnie normalne.
2 Kara na pokaz
To taka kara, która zapewne kryje w sobie tajemne przesłanki, a więc są dodatkowe powody, żeby ją zastosować, ale przede wszystkim ma ona wizerunkowy wdzięk, taki trochę populistyczny. Najlepszym przykładem byłaby tu dymisja ministra Ćwiąkalskiego, którego merytoryczne powody odejścia nijak się nie broniły, a samo odejście zrodziło olbrzymie kłopoty z następstwem, jak i w ogóle z funkcjonowaniem jednego z najważniejszych resortów rządowych. Jednak kalkulacja podpowiadała, że w sumie się opłaci, że w ten sposób wytrąci się argumenty opozycji i że obywatele ucieszą się, że premier tak bezwzględnie tępi znieczulicę i niedołęstwo swoich urzędników. Kara na pokaz jest jednak rzeczywiście karą, inaczej jest z karą udawaną, czyli z grą w karę. Ukarany, choć go to boli, z reguły rozumie swoją rolę w spektaklu, zwłaszcza jeśli chce pozostać w grze na dalsze rozdania.
3 Kara za zasługi
Ta gra stosowana jest wtedy, gdy nie sposób nie widzieć winy i nie da się już dłużej grać. Chociaż przecież politycznie często korzysta się z tej winy, ba, podejrzewać można, jest ona wręcz świadomie i cynicznie – jako środek – zaaplikowana. Gdy Jacek Kurski w kampanii wyborczej wynalazł „dziadka z Wehrmachtu”, zadając śmiertelny cios Donaldowi Tuskowi, został przez swojego prezesa widowiskowo ukarany, odesłany do tylnych rzędów ław poselskich, by po pewnym czasie wrócić do łask i do pierwszych rzędów. Poseł Kurski ma wyjątkowo bogatą hipotekę win, które są jednocześnie zasługami.
Podobnie jak poseł Janusz Palikot z PO, który bez przerwy zbiera w walce z braćmi Kaczyńskim kapitał win, przekraczając swoimi zachowaniami i słowami kolejne granice przyzwoitości, ale nie ulega wątpliwości dla otoczenia Tuska, że równocześnie jest niezwykle przydatnym wojownikiem. Kary są, bo być muszą (jakże to tak elegancka partia może tolerować podobne zachowania?), a przewodniczący klubu parlamentarnego PO poseł Chlebowski wręcz wziął na siebie rolę tego najbardziej oburzonego i zniesmaczonego, grożącego publicznie koledze z Lublina, że się wreszcie doigra, że zobaczy.
4 Kara zamiast
Tu chodzi o to, by ukarać kogoś zamiast kogoś innego i tą karą zasłonić mu winy. Ostatnio doświadczył tego senator Misiak z Platformy, z której został widowiskowo usunięty i potępiony przez swoich byłych szefów. Jakkolwiek był winny wykorzystywania swojej pozycji politycznej dla korzyści osobistych, kara była – w powszechnej ocenie – nadmierna i nadal nie wiadomo, czy istniały formalne powody, by ją aż w takim wymiarze zastosować. A była taka dlatego, że równolegle zarzut uprawiania nepotyzmu postawiono wicepremierowi Pawlakowi, wobec którego stosowanie kar było ograniczone politycznie. Wszelka surowość Tuska mogła doprowadzić do rozpadu koalicji rządowej. Dostał więc podwójnie po kulach senator po to, by można było pokazać, że Platforma bezwzględnie tępi w swoich szeregach wszelakie odstępstwa od norm przyzwoitości. Można przyjąć, że połowa tej kary była dla Pawlaka i statystycznie wszystko się zgadza.
5 Nie ma kary, nie ma winy
To jest niejako druga strona medalu. Gdy kary nie ma, znaczy nie ma winy bądź jest ona unieważniona. Ministra Drzewieckiego przygody amerykańskie i amatorskie rozgrywanie PZPN nic nie kosztowały, jakoś się upiekły, choć wielu innych tylko mogłoby marzyć o tak wielkiej wspaniałomyślności zwierzchników. Gdy kary nie chce się wymierzyć, przydatna okazuje się taktyka na przeczekanie i przyschnięcie. Bardzo słusznie, gdyż zwykle po kilku dniach kolejna afera wygłusza poprzednią. Czasami wystarczy więc wycofać winnego na jakiś czas na zaplecze i poradzić mu, by umiarkowanie dozował swoją obecność w mediach (co spotkało min. Czumę). Gdzie dzisiaj widać na przykład Konstantego Miodowicza, który był autorem łobuzerskiej afery, grzebiącej polityczne szanse Włodzimierza Cimoszewicza w kampanii prezydenckiej?
6 Moja wina, twoja kara
To jest reguła nadrzędna i każdy rząd, który po wyborach przechodzi do opozycji, stosuje ją z upodobaniem. Wyrzuca zatem nowej ekipie, że winna jest wszystkiemu, co złe w państwie, mimo że wcześniej nic nie zrobił, by było lepiej i sprawniej. Ba, często sam sprokurował kłopoty nowemu rządowi. A też nadal – już jako opozycja – może być źródłem nowych zmartwień, blokując choćby za pomocą wet prezydenckich jakiekolwiek próby reform. To jest uporczywa praca nad wyłonieniem winy rządzących i ugodzeniem w nich karą, którą obywatele wyegzekwują przy następnych wyborach.
Ta reguła stosowana jest także w sprawach konkretnych, wedle znanej maksymy: ja zawiniłem, ale to ciebie muszę wyrzucić, bo ja nie mogę odejść. Niedawno dowiedzieliśmy się, jak zostały ukarane dymisją urzędniczki w Pałacu Prezydenckim, w którym doszło swego czasu do zamieszania wokół przyznania Krzyża Sybiraków generałowi Jaruzelskiemu (odznaczenie zresztą oddał). Nieco podobnie rzecz się miała z byłym kancelaryjnym urzędnikiem Andrzejem Krawczykiem, wyrzuconym z Pałacu za niepoinformowanie prezydenta o swej współpracy z SB. Potem okazało się, że nie było o czym informować, bo Sąd Lustracyjny oczyścił Krawczyka, ale chyba właśnie dlatego jeszcze później prezydent blokował nominację Krawczyka na ambasadora: była to kara za to, że prezydent nie miał racji.
7 Prośba o karę
Jest to szczególny i osobliwy przypadek, gdy polityk sam prosi się o ukaranie i ta kara go dopada. Nikt tu nie przebije Jana Rokity, który o karę w Platformie dopraszał się przez długie miesiące przed wyborami 2007 r. Poparł kandydata PiS w Krakowie, urządzał nieuzgodnione z kierownictwem konferencje prasowe, nie zgadzał się z listą kandydatów PO. W partii dały się słyszeć zatroskane głosy w rodzaju: „jak tu Jankowi pomóc?”. Wreszcie przejście żony Nelly do PiS przesądziło sprawę, Rokita wycofał się z polityki przy deklarowanym pełnym współczuciu samego Donalda Tuska. Czy Rokita został już wcześniej wyznaczony na ofiarę, czy sam się wyznaczył, trudno dziś dociec, przecież oficjalnie nie został ukarany, w każdym razie atmosfera końca unosiła się nad nim aż nadto wyraźnie.
Podobnie w przypadku Ludwika Dorna, który został w końcu usunięty z PiS, ale w istocie sam się wykluczył, doskonale wiedząc, jaka będzie reakcja szefa partii na kwestionowanie jego pozycji.
Oczywiście, można się dokładniej przyjrzeć dwóm stronom tej relacji między winą i karą w polityce. Kategorie win są bowiem bardzo różne, należą do nich na przykład błędy. Przy czym, o ile każdy błąd jest winą, to nie każda wina jest błędem (casus Kurski i Palikot). Dalej: winy mogą mieć charakter powszechny, to znaczy odnoszą się do systemów i norm powszechnie aprobowanych i zrozumiałych. Ale często mają charakter partykularny, partyjny, nieraz trudny do zrozumienia dla ludzi z zewnątrz. Jeśli więc kara ma być wymierzona w tym drugim wypadku, dobrze jest winę partyjną próbować przenieść do tej uniwersalnej przestrzeni, bo będzie lepiej przyjęta przez opinię publiczną. I tak Dorn wylatywał z PiS, bo już partyjnie nie pasował, ale na wszelki wypadek wyciągnięto mu sprawy rodzinne, alimentacyjne. Okazało się zresztą, że przy Dornie one wadziły, a przy Gosiewskim już nie, bo ten partii bardzo pasował.
System kar jest rozbudowany. Od najbardziej łagodnych do drastycznych, aż po wykluczenie, znienawidzenie, obciążenie procesami i kalumniami. Do tych bardziej sympatycznych należy zesłanie gdzieś na stanowiska-synekury, z Brukselą na czele; mniej, ale dalej przyjemne jest wysłanie do rad nadzorczych i zarządów, fundacji, także na placówkę, przy czym wysokość kary może być mierzona odległością, na którą się odsyła delikwenta. Kara może też polegać na niełasce i na objęciu milczeniem, na wycofaniu z telekonferencji i z pierwszego frontu. Może być zastosowana nie wobec kogoś, o kogo naprawdę chodzi, a wobec kogoś z jego najbliższego otoczenia. Może być wymierzona natychmiast, ale też można z nią poczekać i uderzyć w najbardziej korzystnym momencie.
Bo polityka swoim systemem kar najchętniej objęłaby wszystkich, którzy są przeciw lub mają jakieś wątpliwości. Nie tylko przeciwników politycznych, to jasne, także dziennikarzy, uczonych, sądy i trybunały, którym się zdaje, że to one są od wymierzania sprawiedliwości.
Politycy, wiedząc to wszystko, traktują etykę użytkowo, trochę podobnie jak ogół społeczeństwa normy religijne: wybierają z niej to, co akurat im odpowiada, a resztę uważają za nieżyciowe zasady. Mają tak wytrenowane sumienia, że te odzywają się wtedy, kiedy jest to politycznie pożyteczne. I mają nieustanną nadzieję, że wyborcy im to wybaczą, bo są do nich podobni.
A sfera bezkarności polityków jest imponująca: jawne kłamstwa i niedotrzymywanie słowa, nielojalność, polityczna zdrada i przejście do obozu przeciwników, oszczerstwa i insynuacje. Funkcjonariusze partyjni żądają dla siebie specjalnego taryfikatora moralnych norm, ale sami moralizują bardzo chętnie. Wielu udaje się uniknąć jakiejkolwiek kary, a inni odchodzą w niebyt, często w niesławie, tylko z powodu politycznej niełaski partyjnych władców.
Wyborcy, ostateczny i najważniejszy sędzia, są bardzo wyrozumiali. Za bardzo. Politycy dostają u nich, jak w komputerowej grze, po kilka „żyć”, chociaż wcale na to nie zasługują.
Wydaje się jednak, że dorosłe społeczeństwa nie powinny w takiej grze uczestniczyć. To rozgrywka polityków, którzy dążą do władzy i wpływów, obywatele bezpośrednio do władzy nie prą, nie muszą zatem przyjmować reguł, jakie chcą forsować politycy. Dla obywateli kłamstwo powinno pozostać kłamstwem, złamane słowo – dyshonorem i ujmą, nielojalność – nieprzyzwoitością, publiczne pijaństwo – kompromitacją itd. Politycy mogą sobie wymierzać prawdziwe i wyimaginowane kary za umowne winy, ale wyborcy nie muszą stosować taryfy ulgowej, mogą przywołać starą, dobrą etykę, która jeszcze nie przeszła przez partyjne sądy koleżeńskie.
Surowa ocena wyborców, niepoddających się instrumentalnej dialektyce rządzących, to może jedyna już bariera przed ekspansją tej użytkowej moralności. Ale do tego trzeba pozbyć się mentalności fana swojej politycznej drużyny, który jest w stanie wytłumaczyć i bronić swoich ulubieńców z Wiejskiej lepiej niż oni sami. Jeżeli oddamy politykom sferę etyki i przyzwoitości, przyjmiemy ich pojęcie winy i kary, to całkiem stracimy nad nimi kontrolę.
CZYTAJ TAKŻE:
- Garnitur z teflonu - Czy Kazimierz Marcinkiewicz wróci jeszcze do czynnej polityki? Romans, zwłaszcza publicznie demonstrowany przed telewizyjnymi kamerami, to kompromitacja – orzekła część komentatorów. Marcinkiewicz jest skończony – pisano – a dobić go miały częstochowskie rymowanki narzeczonej Isabel, prawdziwy internetowy hit. Ale czy pamiętają Państwo, żeby coś na trwałe skompromitowało polskiego polityka? - pyta Janina Paradowska
- Musi się dziać - Schamienie polskiej polityki, jej konfrontacyjny język mają swoją głębszą przyczynę. Jest nią pojmowanie życia publicznego jako pola obowiązkowego konfliktu. Janusz Palikot to konsekwencja, a nie przyczyna - piszą Mariusz Janicki i Wiesław Władyka