Rozumiem rozczarowanie premiera nieobecnością przedstawicieli OPZZ i Solidarności na długo zapowiadanej debacie. Ale myślę, że rząd nie powinien poprzestać na poczuciu krzywdy. Powinien zadać sobie pytanie, co się stało z dialogiem społecznym, że nawet w sprawie tak prostej, jak forma rozmowy z rozgoryczonymi obywatelami władza czuje się w obowiązku dyktować warunki. A może warto też postawić pytanie, czy premier, który co tydzień bywa przecież w Trójmieście, przez wiele miesięcy nie mógł przy okazji rodzinnych weekendów odwiedzić znajomych działaczy ze Stoczni. I nie chodzi tu tylko o Stocznię.
W sporze o debatę premiera ze stoczniowcami, najważniejsze nie są już teraz zasługi i winy związane z losami stoczni jako przedsiębiorstwa. Chodzi o coś trochę innego i znacznie poważniejszego. O relacje między robotnikami a rządem, lub szerzej: miedzy słabszą częścią społeczeństwa, a władzą. Myślę, że od dwudziestu lat mamy tu nawarstwiający się problem, którego ofiarą padł teraz rząd Tuska, a który przez dwie dekady zmiatał ze sceny kolejne formacje polityczne.
Jeżeli po kolejnych rządzących formacjach w życiu publicznym zostawała zwykle ledwie sucha plama, to przecież nie dlatego, że te formacje były nieuczciwe, niekompetentne, czy gnuśne. Choć takie w istotnej mierze były. Głównym źródłem problemów była zwykle retoryka odwróconej o 180 stopni lojalności. Oprócz nielicznych wyjątków polska klasa polityczna sprawując władzę konsekwentnie reprezentuje bowiem wobec społeczeństwa zdefiniowaną przez siebie konieczność, zamiast reprezentować społeczeństwo wobec tej konieczności.
W latach 90. ministrowie spraw wewnętrznych odpowiedzialni za nasze bezpieczeństwo pracowicie tłumaczyli nam, dlaczego czujemy się coraz mniej bezpiecznie, zamiast wyjaśniać, co robią by było inaczej.
W sporze premiera ze stoczniowcami losy tego przedsiębiorstwa nie są już najważniejsze. Chodzi o coś innego i znacznie poważniejszego. O relacje między robotnikami a rządem, lub szerzej: miedzy słabszą częścią społeczeństwa, a władzą.
Reklama