Premier Donald Tusk stał przed iście diabelską alternatywą – pozostawić Mariusza Kamińskiego na czele CBA i uczynić z niego gwaranta wyjaśnienia tak zwanej afery hazardowej, czy też zdymisjonować go i zgodzić się na powołanie komisji śledczej.
Rozstrzygnięcie nie dziwi. Pozostawienie Kamińskiego oznaczałoby nie tylko strach przed ewentualnym ujawnianiem strzępów różnych informacji, mających kreować obraz PO jako partii skorumpowanej. Byłoby przede wszystkim porzuceniem kardynalnej zasady, że to nie służby specjalne rządzą i wpływają na wyniki wyborów.
Po rzeszowskiej konferencji prasowej, na której szef CBA oskarżył premiera o kłamstwo, faktycznie wypowiadając mu posłuszeństwo, i dodatkowo znieważył prokuraturę, sprawa już była jasna. Kamiński musi odejść. Można nawet uznać, że to szef CBA pomógł podjąć premierowi ostateczną decyzję lub że sam o dymisję walczył, bojąc się sytuacji, w której materiałów operacyjnych nie da się przekuć w dowody, pozwalające na sformułowanie aktu oskarżenia. Zawsze lepiej poruszać się w świecie półprawd, insynuacji, sugestii, umiejscawiać kolejne osoby „w kręgu podejrzeń”, by użyć ulubionej retoryki Jarosława Kaczyńskiego, niż zmagać się z wielomiesięcznym czy nawet wieloletnim postępowaniem przygotowawczym, a potem z sądem.
Przegrupowania sił, wewnętrzne walki partyjne, zmiany taktyki i strategii są w polityce życiem – rzec można – zwyczajnym. Niezwyczajność obecnej sytuacji polega na wymuszeniu ich przez służby specjalne, jakkolwiek by bowiem sprawę w bawełnę owijać, oczywiste jest, że CBA stało się politycznym narzędziem, że ma dwóch patronów – prezydenta i PiS, a konferencja prasowa szefa tej służby była wydarzeniem bez precedensu.