Więź z krajem zobowiązuje. Codziennie odbywam więc spacer po dostępnych mi kanałach polskiej telewizji. TVP Historia nigdy nie sprawia zawodu. Kolejny łżedziej z IPN opowiada rano czy wieczorem, w świątek i piątek tę samą historię facetów, którzy tak byli heroicznie antykomunistyczni, że mordowali czerwonkę jeszcze w 1950 r. Nie Bieruta czy Minca, do tych im było za daleko. Udało im się natomiast zgładzić milicjanta z Wólki Iksińskiej koło Garwolina.
Dla łżedzieja z IPN nie ma zgoła takiego problemu, że oszalały facet ukrywający się od lat po lasach i stodołach, sam, bo tak mu się spodobało, wydawał i wykonywał wyroki. Łżedziej z IPN chciałby mu postawić pomnik. I pewnie nawet taki pomnik zostanie w brązie odlany. Łżedzieje mają bowiem dzisiaj taką siłę oddziaływania, że załgać mogą, co chcą, na mocy ubeckiej teczki. Oto źródło ich prawdy i tożsamości. Gdybym był ubekiem, cieszyłbym się, że znalazłem takie grono wyznawców.
Nieporównywalnie subtelniejsi od łżedziejów są cichomylcy. Różnica między cichomylcem a łżedziejem polega na tym, że cichomylec stwarza pozory obiektywizmu, jest politycznie i moralnie, tak mu się przynajmniej wydaje, poprawny. Nie oskarża, a tylko perswaduje, nie daje jednobarwnych odpowiedzi, a tylko stawia uprawnione – tak mu się też wydaje – pytania.
Oto w „Gazecie Wyborczej” pisze Marcin Kącki o zdjęciu mającym ukazywać „kopaczy”, czyli ludzi rozkopujących groby w poszukiwaniu żydowskiego złota, które stało się w pewnej mierze natchnieniem i punktem wyjścia książki Jana Tomasza Grossa „Złote żniwa”. Jest staranny i zatroskany, wykreśla wirtualne linie spojrzeń. „Wszystkie przecinają się w jednym miejscu. Co tam jest?