Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Łżedzieje i cichomylcy

Więź z krajem zobowiązuje. Codziennie odbywam więc spacer po dostępnych mi kanałach polskiej telewizji. TVP Historia nigdy nie sprawia zawodu. Kolejny łżedziej z IPN opowiada rano czy wieczorem, w świątek i piątek tę samą historię facetów, którzy tak byli heroicznie antykomunistyczni, że mordowali czerwonkę jeszcze w 1950 r. Nie Bieruta czy Minca, do tych im było za daleko. Udało im się natomiast zgładzić milicjanta z Wólki Iksińskiej koło Garwolina.

Dla łżedzieja z IPN nie ma zgoła takiego problemu, że oszalały facet ukrywający się od lat po lasach i stodołach, sam, bo tak mu się spodobało, wydawał i wykonywał wyroki. Łżedziej z IPN chciałby mu postawić pomnik. I pewnie nawet taki pomnik zostanie w brązie odlany. Łżedzieje mają bowiem dzisiaj taką siłę oddziaływania, że załgać mogą, co chcą, na mocy ubeckiej teczki. Oto źródło ich prawdy i tożsamości. Gdybym był ubekiem, cieszyłbym się, że znalazłem takie grono wyznawców.

Nieporównywalnie subtelniejsi od łżedziejów są cichomylcy. Różnica między cichomylcem a łżedziejem polega na tym, że cichomylec stwarza pozory obiektywizmu, jest politycznie i moralnie, tak mu się przynajmniej wydaje, poprawny. Nie oskarża, a tylko perswaduje, nie daje jednobarwnych odpowiedzi, a tylko stawia uprawnione – tak mu się też wydaje – pytania.

Oto w „Gazecie Wyborczej” pisze Marcin Kącki o zdjęciu mającym ukazywać „kopaczy”, czyli ludzi rozkopujących groby w poszukiwaniu żydowskiego złota, które stało się w pewnej mierze natchnieniem i punktem wyjścia książki Jana Tomasza Grossa „Złote żniwa”. Jest staranny i zatroskany, wykreśla wirtualne linie spojrzeń. „Wszystkie przecinają się w jednym miejscu. Co tam jest? Powiększam ten fragment na wydruku. Znowu lupa. To czapka, w zasadzie kaszkiet. Nie, kaszkiecik. Między kilkoma kobietami siedzącymi w pierwszym rzędzie wyłania się po prostu postać jakby siedząca na kolanach kobiety chyba przytrzymującej postać ramieniem. (...) Można przyjąć, że to dziecko. Zatem ludzie ci mogli być rozbawieni zachowaniem dziecka. Czy »kopacze« plądrujący groby, profanujący zwłoki mogli przyjść z dzieckiem? (...) Dziecko wśród dorosłych budzi wątpliwości, czy to hieny grobowe...”.

Zaiste, wzruszające. Tylko nagle cichomylec zapomina, że owe kobiety i domniemana niewinność dziecięca siedzą pośród czaszek i piszczeli. A biorąc to pod uwagę (i nie potrzeba lupy) „rozbawienie zachowaniem dziecka” nie usprawiedliwia, ale właśnie oskarża. Potem Marcin Kącki wypatruje jakichś domów. „Pytam jeszcze Mariusza Foreckiego, znanego fotoreportera. Ogląda fotografię: – Mogą to być jakieś zabudowania, ale zdjęcie nie jest zbyt czytelne – mówi”.

Cóż to szkodzi panu Kąckiemu. Wątpliwość została jednak posiana. Coś ten Gross nakłamał, przynajmniej nie dopatrzył... I nie obchodzi cichomylcy, że nie ma żadnego znaczenia, czy działo się to kilometr dalej lub bliżej, w poniedziałek czy w czwartek... Piknik wśród tragicznych kości jest sam w sobie przerażającym komentarzem do tez autora „Złotych żniw”. A pracowicie udokumentowany przez Kąckiego fakt, że broń wśród obecnych tam żołnierzy nie była odbezpieczona, tylko potwierdzeniem: nikt tam nikogo do niczego nie zmuszał.

Czasami wreszcie cichomylec miesza się z łżedziejem. W „Bluszczu” artykuł Marka Łuszczyny o Krzysztofie Teodorze Toeplitzu. Sam już tytuł „Toeplitz tragiczny” sugeruje, że autor staje wobec problemu, dramatu, wobec człowieka do jasnej cholery. Tymczasem jest to elementarne tworzenie sobie alibi łaskawego cichomylca, który wspomni nawet, że pisał KTT książki niezałgane, pokazujące i przybliżające kulturę Zachodu, kiedy nie było to wcale takie łatwe. Doda wspaniałomyślnie Łuszczyna: „Toeplitz pisał rzetelnie i ciekawie, z rozmachem i erudycją, bez przekłamań...”.

Wszystko to po to, żeby już za chwilę pójść na całość: „Za utrzymanie pozycji PRL-owskiego celebryty był Toeplitz gotowy zapłacić każdą polityczną cenę”. I cóż przeszkadza cichomylcy, kiedy już się przeistoczył w łżedzieja, że fakty temu przeczą? Jeżeli w swoich ostatnich latach był KTT mniej obecny na najpopularniejszych łamach, to w wyniku jego ideowej postawy i wyboru. W 1968 r. rozgrywała się walka między schematykami Gomułki i szowinistami Moczara. KTT wziął wtedy stronę Gomułki. Ale, na miły Bóg, nie oznaczało to w niczym ślepej czy jakiejkolwiek bądź wiary w racje szamoczącej się władzy.

Jeżeli Marek Łuszczyna chce kreować – a na to wszystko wskazuje – Krzysztofa Teodora Toeplitza na zwolennika moczarowskiej, antysemickiej nagonki, to dochodzimy do szczytów absurdu. Kisiel, na którego powołuje się Łuszczyna w swojej bibliografii, pisze: „Bo jest to człowiek zdolny, ale... no, bywa czasami nieznośny. Cyniczny bywa, niekiedy widać to wyraźnie, a czasami odważny i odkrywczy”. Łżedziej kończy cytat na słowie „wyraźnie” i nawet stawia po nim kropkę, co jest już jawnym fałszerstwem. Z nieprawdopodobną zawiścią donosi dalej łżedziej: „Potrzebował atencji, wywyższenia, mecenasa, który pozwoli mu błyszczeć, być potrzebnym. Nawet jeśli tym mecenasem mieli być generałowie rozjeżdżający czołgami nadzieje całego narodu”.

Mniejsza nawet o „generałów”, o których role i intencje będą się uczciwi historycy spierać jeszcze przez długie lata. Rzecz w tym, że Krzysztof Teodor Toeplitz niczyich epoletów nie potrzebował, żeby błyszczeć i być ludziom potrzebny.

Tego jednak łżedzieje i cichomylcy, którzy opluwać też będą Kapuścińskiego, Skwarnickiego, Hennelową, nigdy nie zrozumieją. Nie poczują pustki, jaka została po śmierci KTT. Nie zauważą braku kolejnego koloru w pejzażu. Aż wreszcie staną przed szarym, ogołoconym płótnem. Może nawet głupio się im zrobi, ale przecież nie przyznają się do winy. Łżedzieje i cichomylcy, cichomylcy i łżedzieje.

Polityka 14.2011 (2801) z dnia 02.04.2011; Felietony; s. 104
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną