Kiedy Ludwik Dorn mówił o „wykształciuchach” uogólniająco i bez precyzyjniejszej definicji, nie miał oczywiście racji. Rozumiem jednak, że gdzieś w zupełnym tyle lewej półkuli, w ostatnim gąszczu szarych komórek tliło mu się uzasadnione przeczucie.
Każdy kraj ma bowiem swoje intelektualne nieszczęścia. W Trzeciej Rzeczpospolitej jest to Jadwiga Staniszkis, która snuje rozważania o wszystkim i o niczym, z wnioskami z reguły błędnymi, co nie przeszkadza polskim mediom zwracać się do niej po raz kolejny, setny i tysięczny po wyimaginowane diagnozy. Owiana splendorem byłych kochanków i wielbicieli, stara się kreować rzeczywistość i budować piramidy. Jacek Kleyff opowiadał ongiś, jak wytłumaczono mu, że najwspanialsze idee przychodzą człowiekowi do głowy we śnie. Ułożył więc na taborecie przy łóżku otwarty kajet z długopisem, żeby każdą intuicję zapisać. Obudził się rano i zobaczył wygryzmolony zapis: „Rysiek jest ch...”. W tym momencie zrezygnował z usług Morfeusza. Problem w tym, że niestety Jadwiga Staniszkis ciągle śni na jawie.
Przy całym szacunku dla pani profesor Staniszkis, stanowi ona jednak problem marginalny. Intelektualne nieszczęście Francji jest bowiem nieporównywalnie większe i smutniejsze. Nazywa się Bernard-Henry Lévy, czyli w poufałym paryskim skrócie BHL.
BHL przyszedł na świat 5 listopada 1948 r. Ukończył ekskluzywne liceum Louis-le-Grand w Paryżu, po czym kuźnię elit francuskich Ecole Normale Supérieure. Same te uczelnie upoważniały go, by wyszedł z nich jako: krytyk literacki, filozof, politolog, historyk, religioznawca, ekonomista, teoretyk idei, obrońca praw człowieka itd., itp., itd. Rzecz w tym, że na takie właśnie postacie istnieje w mediach największe zapotrzebowanie. Po cóż dzwonić pod dziesięć telefonów, kiedy wystarczy jeden.