Na przyjęciu u Ludwika XV, 16 maja 1744 r., podano do stołu (podaję za M. Boehnem): „Zupę ze starych kapłonów, kuropatwy z kapustą, buljon posilny z gołębi, buljon z grzebieni kogutów; Hors d’oevres: kapłon pieczony, kuropatwy z soczewicą, kura nadziewana, haché z kapłonów; Entrées: udziec cielęcy, pasztet z gołębi, frykasy z kur, haché z kuropatw; Drobne hors d’oeuvres: kuropatwy w buljonie, paszteciki pieczone, indyczka z rożna, pularda z truflami, potrawka z kur z truflami; Pieczyste: kapłony tuczone, gołębie, pasztet z kuropatw, bekasy, dzikie kaczki, kuropatwy”.
Boehn ekskuzuje się wielce, iż nie doliczył naleśników, jarzyn i sałat, a co gorsza listy wszystkich win (za Ludwika XV liczyły się już tylko na pańskim stole roczniki z czasów Henryka IV) i innych trunków. Tłumaczy się niedostatkiem źródeł i przechodzi od razu do obiadów następnych, wielokroć skądinąd bardziej wyrafinowanych, bo cóż można powiedzieć, dodać lub zaśpiewać o na przykład „Olla potrida z raków, Julienne”. Podanej 17 września 1745 r. w ramach potraw postnych.
Dzisiaj, w dobie kryzysu gospodarczego, jedzenie takich dań jest przywilejem li tylko zbawiających ludzkość polityków, doradców i ekonomistów, zbierających się na kolejnych szczytach, kongresach, wizytach, bi- albo multiliteralnych. Proszę mnie nie brać za populistę. Zdaję sobie sprawę, iż nie zjedliby nawet ćwierci tego – zresztą i podniebienie nie to – co zaproponowałby im Ludwik XV. Wszelako w czasach owego rozpustnego i libertyńskiego (do czasu) władcy, kiedy pożerał wraz z gośćmi Filets z flądry aux fines herbes, jego gwardia nie blokowała dostępu do Wersalu, a szpicle nie śledzili tych, którzy chcieliby akurat zażyć romantycznego spaceru po okolicznych parkach Saint-Cyr.