Zacznijmy od tego, iż w końcu XVII w. Turcja mocarstwem już nie była. Pisze Jan Reychman: „Imperium osmańskie potrafiło jeszcze podejść pod mury Lwowa i Wiednia. (…) ale była to już świetność pozorna, mająca przykrywać wewnętrzną pustkę i kryzys. Wstrząsana coraz to groźniejszymi buntami janczarów, rozszerzającymi się, tu i ówdzie pokonywana na lądzie i morzu przez Austriaków i Wenecjan, przez Polaków i Rosjan, przy stale pogarszającej się sytuacji gospodarczej, rosnącym deficycie skarbowym, w obliczu upadku rzemiosła i handlu, przy zaostrzających się wewnętrznych konfliktach klasowych i narodowościowych, wkraczała Turcja w erę następną, erę upadku”. Czy mogła Turcja zdobyć Lwów? Zaprzeczyły temu definitywnie zmagania chocimskie 9–11 września 1673 r. Czy mogła zdobyć Wiedeń? Zapewne. Utrzymać go jednak przez dłuższy czas – w czym historycy tureccy są jeszcze bardziej kategoryczni niż Yves Ternon – nie miała najmniejszych szans. Wojska Kara Mustafy pokonane zostały przez zorganizowaną niemal ad hoc kontrofensywę chrześcijańską. Cóż dopiero mówić, gdyby mobilizacja sił krzyża potrwała dłużej przy jednoczesnym odcięciu tureckich linii zaopatrzeniowych, z którymi już i Kara Mustafa miał poważne kłopoty.
Rzeczpospolita posiadała podówczas znakomite służby dyplomatyczne (czytaj szpiegowskie), zwrócone przede wszystkim przeciwko Turcji, Rosji, Tatarom i Kozaczyźnie. Jest więc rzeczą absolutnie nieprawdopodobną, żeby Jan III Sobieski nie miał pełnego rozeznania w sytuacji geopolitycznej, przynajmniej na wschód i południe od swojego państwa. W tej mierze okresowe spustoszenie Wiednia, a co za tym idzie, osłabienie polityczne i finansowe Habsburgów, powinno mu być na rękę. Dlaczego więc mimo wszystko zdecydował się na kosztowną i ryzykowną pomoc austriackiej stolicy, i to wbrew interesom wielu państw ościennych?