Pudełko wielkości średnich rozmiarów książki po otwarciu odsłania sześciocalowy szary ekran, klawiaturkę i logo amazonkindle. Kiedy to cacko po raz pierwszy pojawiło się w lutym 2009 r. w ofercie ograniczonej do Stanów Zjednoczonych, przez amerykańską prasę przetoczyła się fala artykułów, których autorzy, w zależności od stopnia entuzjazmu, ogłaszali już to zmierzch tradycyjnej książki, już to opowiadali, w jaki sposób Kindle zmieni świat i kulturę.
Skąd ten rewolucyjny zapał u doświadczonych publicystów, którzy jak Steven Johnson z „The Wall Street Journal” widzieli i opisywali niejeden technologiczno-kulturowy przełom? Przecież Kindle nie jest pierwszym czytnikiem elektronicznych książek, w skrócie e-booków. Czytelnicy mogą wybierać wśród bogatej oferty: Cybook firmy Bookeen, Reader Sony, iRex firmy Iliad – by wspomnieć tylko kilka najbardziej popularnych rozwiązań. Łączy je wszystkie technologia elektronicznego atramentu zastosowana w ekranie wyświetlającym tekst.
W odróżnieniu od ekranów ciekłokrystalicznych, znanych z telefonów komórkowych i komputerów przenośnych, ekran wykorzystujący e-atrament nie świeci, lecz przypomina kartkę papieru z nadrukowaną treścią. Podczas zmiany strony cząsteczki e-atramentu przegrupowują się pod wpływem sił elektrostatycznych, by odtworzyć kolejną kartkę książki i tylko to przegrupowanie wymaga energii elektrycznej. W efekcie ekran czytnika nie męczy wzroku i jest bardzo energooszczędny, jedno naładowanie baterii starcza na długie tygodnie dosyć nawet intensywnych lektur.
Trudne życie e-czytelnika
Sam czytnik byłby jednak bezużyteczny, gdyby nie e-booki, czyli książki wydane w wersji cyfrowej.