Ola Salwa: Siedzimy w Rotterdamie, gdzie film "Wszystko co kocham" został bardzo ciepło przyjęty przez publiczność. Obraz ten jest szczególnie związany z festiwalem...
Jacek Borcuch: Film związał się z festiwalem w Rotterdamie w okresie postprodukcji. Pierwszą wersję montażową pokazałem tu w 2009 roku w ramach programu "Work in progress". Te projekcje miały niebagatelny wpływ na ostateczny kształt filmu. Po powrocie siedziałem na montażu siedem miesięcy i próbowałem znaleźć równowagę miedzy tym, co chciałem pokazać w filmie, a uwagami, które usłyszałem od fachowców z zagranicy, czyli producentów, selekcjonerów z innych festiwali, dystrybutorów.
Co spodziewali się zobaczyć we „Wszystkim co kocham”?
Chcieli się jak najwięcej dowiedzieć o wydarzeniach w Polsce z lat 1981-1982. Nie rozumieli, gdy im tłumaczyłem, ze to nieistotne, czy akcja filmu dzieje się w Polsce, w Rosji, czy na Ukrainie. Czy jest stan wojenny, czy go nie ma. Dla nich to było ważne. Na początku bardzo się tym przejąłem, ale w końcu postanowiłem trzymać się swoich założeń Jednak bez tych rozmów wątki polityczne, i być może cały film, wyglądałyby inaczej. Rozmowa na temat nieukończonego jeszcze projektu to genialne doświadczenie. Dobrze było usłyszeć, czego ludzie oczekują od filmu, jak go sobie wyobrażają. To jest głos z zewnątrz, lepiej jest skonfrontować swoja wyobraźnię z innymi, zamiast udawać, ze jest się najważniejszym i najmądrzejszym. Nawet jeśli potem i tak zrobisz wszystko po swojemu, nigdy nie wiesz, co w głowie zostało ci z tych spotkań.
Czy jakiś pomysł wykorzystałeś?
Pojawił się niedosyt scen z główną bohaterka, Basia [którą gra Olga Frycz - przyp. red.], on zresztą trwa do dziś, choć w pierwszej wersji montażowej było tych scen o 40 proc.