Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Pamięć w klatce

Literatura po niemiecku: pamięć w klatce

Dotychczas w Niemczech mówiło się o ostalgii, tęsknocie za utraconym enerdowskim siedliskiem. Jednak od pewnego czasu słychać o westalgii, tęsknocie Niemców zachodnich za utraconą republiką bońską.

W duchu westalgii wystrzelił niedawno z grubej rury Maxim Biller, pisarz i dziennikarz, przekonując na łamach „Frankfurter Allgemeine”, że dzisiejsze Niemcy to nowa NRD – Niemiecka Republika Deprymująca, kraj, w którym górę biorą zawleczone ze wschodu: oportunizm, nacjonalizm i prowincjonalizm. Winien temu jest jakoby Helmut Kohl, który przyjmując do CDU całą enerdowską chadecję z rozbrajającą szczerością przyznał, że żyjąc w NRD też byłby oportunistą. Podobną pochwałę enerdowskiego karierowiczostwa wygłosił potem szef SPD, a ostatnio Angela Merkel, przyznając, że wprawdzie sama nie była w NRD bohaterką, ale ludzie wcale nie chcą mieć polityków moralnie lepszych od nich samych.

Za ten paszkwil na rzekomą enerdyzację republiki berlińskiej Biller dostał kilka lewych prostych. Dotychczas – szydzono – to Ossi użalali się nad sobą, że zostali zdominowani przez aroganckich Wessi. Teraz jednak to Wessi zaczynają chlipać nad utraconym rajem swego hedonizmu i indywidualizmu. Pamflet Billera nie był marginesowym wyskokiem. Westalgia jest faktem. I właśnie się doczekała literackiej emanacji.

Nostalgia sześćdziesięciolatka

„Najlepsze, co mieliśmy” (Das Beste, was wir hatten), brzmi tytuł niedawno wydanej i dobrze przyjętej przez krytykę powieści Jochena Schimmanga. Nie jest to pamflet na enerdowców i ich Drang nach Westen, lecz nostalgiczne spojrzenie sześćdziesięciolatka Gregora Korffa na swoją zachodnioniemiecką biografię.

Urodził się po wojnie w Eiffel, zapyziałym regionie Nadrenii. Najszczęśliwsze chwile przeżywał, gdy miał 15 lat i w opuszczonej szopie na błoniach wraz z kolegą grał Becketta i obmacywał dziewczyny. Obowiązkowa wycieczka do Berlina Zachodniego wydawała mu się wyprawą do Azji. Ale właśnie tam wyjechał na studia. Z jednej strony rozczytywał się w pismach koronnego prawnika Hitlera, Carla Schmitta, z drugiej jednak – dla pięknej Lei – wpadł w komunistyczną sektę, która oczywiście była inwigilowana. Z jednym z tajnych agentów Urzędu Ochrony Konstytucji grywał w parku w piłkę. Agent był od niego nieco starszy, miał „szczerą twarz Heinricha Bölla” i przy piwie nie ukrywał, czym się zajmuje. Rychło też przekonał swego komunizującego kumpla, by ten nie tracił czasu na głupstwa i zaczął robić karierę. I słusznie, bo Lea dawno już zniknęła z horyzontu, a komunistyczna grupa wkrótce została rozbita. Przy czym jeden z jej członków zginął od policyjnej kuli.

Gregor przenosi się na prowincjonalny uniwersytet, zostaje asystentem na germanistyce. Ze zdziwieniem stwierdza, że się podoba kobietom. Ale na krótko, bo – jak mówią – jest nudny i za mało ambitny. Nie daje się uszczęśliwić, bo nie jest nieszczęśliwy. Nie chce też robić kariery, bo po co. Ale kariera sama przychodzi. Bohater bowiem wpada w oko chadeckiemu politykowi, który zaczyna wspinać się na szczyt u boku Helmuta Kohla, a po zjednoczeniu Niemiec na krótko zostanie ministrem spraw wewnętrznych. Gregor jest jego asystentem i murzynem („autorem widmo”), wymyślającym chwytliwe hasła i piszącym przemówienia. Znajomość tekstów Schmitta i komunistyczny epizod to dobra mieszanka intelektualna.

Do CDU wstępować nie musi. Natomiast gotów się ożenić. Ale znów mu nie wychodzi. Sonia – pracownica Federalnego Urzędu Prasy – znika, zanim zdążył się jej oświadczyć. Pojawi się dopiero po upadku muru berlińskiego i okaże się agentką Stasi, która miała za zadanie poprzez Gregora dotrzeć w pobliże ministra. To będzie kosztowało murzyna utratę stanowiska. Nie spadnie nisko, bo kumple, z którymi kopał piłkę w Berlinie Zachodnim, załatwią mu wykłady na uniwersytecie.

Ale tak ospała nadreńska biografia zostaje wytrącona ze swego ciepełka, bo inny dawny kolega wplątuje się w kuriozalny lewacki spisek, którego celem jest wysadzenie pomnika Germanii... W epilogu Gregor spotyka siebie samego sprzed pół wieku. W jakiejś nadreńskiej szopie para piętnastolatków znów bawi się w konspirację. Opowiada im swoją historię, to już jedyne wykłady, jakie mu zostały. Czego sygnałem jest żartobliwy emerytalny powrót do burzliwej historii zachodnioniemieckiej rewolty? Długiego pożegnania z RFN, twierdzi „Spiegel”.

Schimmang musi jednak wytrzymać ten sam zarzut, który trafił Billera między oczy – zachodniego egotyzmu. Pal sześć, że autor „Najlepszego...” nie widzi, jak republika berlińska taranem rozwala socjalne zdobycze dawnej republiki bońskiej. Ale po co biadoli nad zanikaniem dawnego zachodniego stylu życia, z jego pozorowaną rewoltą i – jak mawiał Schmitt – czynami szeleszczącymi papierem? Może i w republice bońskiej było fajnie, ale czas wyjść ze złotej klatki wspomnień.

 

 

Buddenbrookowie z NRD

Może klatki wspomnień z reguły nie mają wyjścia – wszystko jedno, nad Renem czy nad Łabą? Takie wrażenie można odnieść po lekturze „Wieży” (Der Turm), powieści drezdeńskiego pisarza Uwe Tellkampa. Ta tysiącstronicowa „historia z zatopionego kraju” – wielokrotnie porównywana z „Buddenbrookami” Tomasza Manna – to staranne odtwarzanie atmosfery ostatnich siedmiu lat NRD, od śmierci Breżniewa do otwarcia muru berlińskiego. A zarazem jest to hołd złożony mieszczańskiej inteligencji, niemieckiemu Bildungsbürgertum, które w „państwie robotników i chłopów” próbowało uratować swój etos wykształcenia humanistycznego, muzykowania, nauki języków, a zarazem ulegało presji enerdowskiej nierzeczywistości, korumpowało i karlało. Ale na dobre się rozpadło dopiero po zjednoczeniu Niemiec.

„Wieża” to historia inteligenckiej rodziny mieszkającej w niezniszczonej przez bombardowanie 1945 r. willowej dzielnicy Drezna na wzgórzach na wschodnim brzegu Łaby. Ojciec rodziny jest chirurgiem, matka pielęgniarką, syn Christian jest natomiast pod silnym wpływem urodzonego w Moskwie wuja Meno Rohde, z zawodu biologa, który pracuje w małym elitarnym wydawnictwie publikującym bibliofilskie wydania klasyków, sprzedawane za dewizy na Zachodzie. W tym domu czyta się tylko najlepszą literaturę piękną, historię sztuki, filozofię. Pielęgnuje stare przedmioty, dobre maniery i tradycję niemieckiej Innerlichkeit – introwertycznej refleksyjności. Przeszłość, pamięć nieistniejącego już Drezna ma być barierą chroniącą przed brzydotą, kłamstwem i brutalnością systemu.

Dzięki niebywale precyzyjnym opisom wnętrz, przedmiotów, ale także poszczególnych osób, z ich indywidualnym stylem i dziwactwami, Tellkampowi udaje się odtworzyć atmosferę duchowej kultury niemieckiej, sięgającej od „prowincji pedagogicznej” Goethego po znane osobistości drezdeńskiego życia kulturalnego lat 80., jak poeci Peter Hacks i Franz Fühmann czy fizyk atomowy Manfred von Ardenne, włączeni pod innymi nazwiskami do powieściowej akcji – upadku rodziny i erozji ich kultury.

Ojciec jest bezsilny wobec rozpadu służby zdrowia. Równocześnie wplątał się w aferę i bezpieka go szantażuje. Syn chce studiować medycynę, więc zgłasza się do wojska. Jako dowódca czołgu jest świadkiem zdziczenia i bezprawia. Gdy w czasie ćwiczeń ginie jeden z jego żołnierzy, nie wytrzymuje i wybucha złością na to „zasrane państwo”. Mimo zabiegów rodziny został skazany na 12 miesięcy pracy przymusowej w kombinacie chemicznym, który jest jedną kloaką. Równocześnie jego rodzinny mentor Meno Rohde ma kontakty we „Wschodnim Rzymie”, zamkniętej dzielnicy Drezna, w której mieszka wierchuszka partyjna i bezpieka, odwiedzani przez inteligentów, działaczy, półdysydentów, donosicieli.

Jesienią 1989 r. Christian znów jest w swej jednostce, która ma rozpędzić demonstrantów przy Dworcu Głównym. Odmawia wykonania rozkazu, ale już bez konsekwencji, ponieważ kilka dni później mur berliński będzie otwarty i „czerwone Prusy” rozpłyną się w niebycie.

Niezupełnie, twierdzą tacy westalgicy jak Biller czy Schimmang. NRD wprawdzie przestała istnieć, ale pośmiertnie zainfekowała Republikę Federalną, która utraciła swą nadreńską przytulność. Nie trzaska obcasami, ale emanuje z niej prostactwo prowincjuszy ze wschodu. Nonsens, odpowiadają ostalgicy. NRD jest trupem, ale to u nas, a nie u was na zachodzie przetrwały enklawy starych niemieckich mieszczańskich cnót – pokiereszowane przez rządy prostaków, ale jednak. A wyście je po zjednoczeniu dobili swym żarłocznym nadreńskim kapitalizmem.

I tak oto dwa magiczne pejzaże stały się tłem dwóch przeciwstawnych Wenderomane – powieści o niemieckim zwrocie 1989 r. Na zachodzie złotą klatką pamięci jest przełom Renu z Lorelei, pomnikiem Germanii i cieplarnią dawnej bońskiej nierzeczywistości. Na wschodzie zaś – dolina Łaby z drezdeńskimi willami i antykwariatami na poboczu szarych blokowisk nierzeczywistości enerdowskiej.

Zarówno Schimmang jak i Tellkamp nie wyprowadzają swych bohaterów z ich klatek pamięci. Jednak w rzeczywistości republiki berlińskiej obie te klatki stają się coraz bardziej antykwarycznym bibelotem.

Polityka 9.2010 (2745) z dnia 27.02.2010; Kultura; s. 64
Oryginalny tytuł tekstu: "Pamięć w klatce"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną