Do niedawna większość muzealników w Polsce miała do wystaw stosunek lekceważący, a nawet niechętny. Panowało wśród nich dość powszechne przekonanie, że misją muzeum jest sztuki gromadzenie, niespieszne opisywanie, badanie, analizowanie, konserwowanie, a nie jej wystawianie na widok publiczny. Tymczasem świat już dawno odkrył urok wystaw. Bo ileż razy można oglądać w Luwrze tę samą Monę Lisę, wiszącą za tą samą szybą pancerną, a wędrówkę po Rijksmuseum rozpoczynać od kontemplacji „Straży nocnej”? Tymczasem czasowa ekspozycja zawsze niesie coś nowego, skłania do myślenia, bywa, że zaskakuje. Zatem na jakich filarach buduje się sukces i jak na tle świata prezentuje się Polska?
Po pierwsze: dobry pomysł
Dobry to znaczy taki, który przyciągnie widzów. Nie musi więc być oryginalnie, ale musi być spektakularnie. Zawsze można liczyć na monograficzne wystawy wielkich mistrzów. Zebranie w jednym miejscu i czasie prac któregokolwiek z impresjonistów lub postimpresjonistów, Picassa, Dalego czy Warhola niemal automatycznie przekłada się na wysoką frekwencję. Podobnie jak dawni mistrzowie oraz wystawy sugerujące głębszą, czasową syntezę, ekspozycje typu „Od Rembrandta do Picassa” czy „Od Fidiasza do Brancusiego”.
Kilkadziesiąt lat temu w światowym muzealnictwie upowszechniły się tzw. blockbustery, czyli wystawy pop, pomyślane tak, by przyciągnąć jak największą publiczność. Historyk sztuki Paweł Leszkowicz uważa, że zaczęło się w 1972 r. od wystawy „Skarby Tutenchamona” w British Museum, którą odwiedziło niemal 1,7 mln widzów. Nawiasem mówiąc, starożytny Egipt to wyjątkowo skuteczny wabik.