"Diabły z Loudun", które do tej pory kojarzyć się mogły polskiemu odbiorcy głównie z operą Krzysztofa Pendereckiego o tym samym tytule czy filmową adaptacją Kena Russella ("Diabły" z 1971 r.), nie są w żadnej mierze fikcją literacką, a bogato udokumentowanym, fabularyzowanym konglomeratem tych wszystkich okropności, jakie (by zacytować Zofię Nałkowską z "Medalionów") ludzie – ludziom zgotowali w XVII-wiecznej Europie.
Loudun, niewielka mieścina w zachodniej części Francji, zabobonem i nierządem (głównie katolickiego kleru) stoi. Dodajmy, że rzecz dzieje się w czasach, gdy kolegia jezuickie były traktowane jako elementy nazbyt rewolucyjne (solidnie wykształceni jezuici wyróżniali się in plus na tle niedokształconych pedagogów z rózgami w rękach). To czasy i Kartezjusza, i medycyny humoralnej, i aptek z takimi specyfikami, jak zwierzęce pęcherze czy ludzkie zęby. Czasy, gdy dokonania Newtona współistniały na równi z proszkiem sympatycznym i leczniczą wężową skórką.
O co tu, do diabła, chodzi?
Na tym tle pojawia się on, Urbain Grandier, katolicki ksiądz, który - nie bacząc na nic - pnie się w hierarchii kościelnej w zawrotnym tempie. Uwodząc przy okazji, wykorzystując seksualnie, a następnie porzucając zapatrzone w niego niewiasty. Po drodze pojawia się jakaś niechciana ciąża, czyjeś złamane serce, ale póki co wszystko w (obowiązującej podówczas) normie. "Seks łatwo bowiem łączy się z religią", jak pisze Huxley. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy zostają zranione uczucia "naczelnej" Urszulanki, siostry Jeanne (prototyp Iwaszkiewiczowskiej Matki Joanny od Aniołów). Ta, powodowana chęcią zemsty, obmyśla niewinną na pozór intrygę, która w efekcie wywołała mały koniec świata w Loudun, łamiąc niejedno ludzkie życie.
Oskarżenie rozwiązłego proboszcza Grandiera o rzucanie seksualnych (ergo: diabelskich) uroków na Bogu ducha winne białogłowy wprawiło w ruch potężną machinę.