Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kultura

Niczego wbrew sobie

Rozmowa z Borysem Somerschafem, muzykiem

Borys Somerschaf Borys Somerschaf Tadeusz Późniak / Polityka
"Kiedyś chciałem być bardzo sławny, ale teraz już chyba nie. Mam w rodzinie osoby publiczne i wiem, że za sławę można zapłacić dużą cenę" - mówi muzyk.

Chciałby pan być bardzo sławny?

Trzydzieści parę tysięcy osób obejrzało moje koncerty na żywo i w Internecie, słuchało moich płyt, wielu ludzi mnie zna, więc może już trochę jestem. Kiedyś chciałem być bardzo sławny, ale teraz już chyba nie. Mam w rodzinie osoby publiczne i wiem, że za sławę można zapłacić dużą cenę. Traci się wówczas na przykład życie prywatne.

Jak to się stało, że został pan na stałe w Polsce?

Mama jest z pochodzenia Polką z Potockich, ojciec – Rosjaninem. Przyjechałem w odwiedziny do cioci - Małgosi Potockiej i poznałem jej ówczesnego męża Grzegorza Ciechowskiego z Republiki, który zaproponował mi współpracę. Przeniosłem się ze studiów w Konserwatorium w Moskwie do Akademii Muzycznej w Warszawie na wydział dyrygentury chóralnej i kompozycji. Nawiązałem kontakty z innymi polskimi muzykami.

Nie żałuje pan?

Nie, w Polsce lepiej się czuję. Miałem w moskiewskim konserwatorium profesora o bardzo dominującej osobowości, być może nie wyzwoliłbym się spod jego wpływu. W Polsce uzyskałem niezależność, znalazłem swoją drogę artystyczną. Zresztą Moskwa to już nie moje miasto. Kiedyś lekko szara, teraz jest rozbuchana, świecąca. Coś się między mną i nią zatraciło, zgubiło. Mój dom jest już tu. Tam jadę tylko w gości.

Niczego panu stamtąd nie brakuje?

Toastów. Próbowałem je wprowadzić kiedy siedzimy przy biesiadnym stole, ale wychodzą sztucznie. Dla Rosjanina toast to powiedzenie czegoś ważnego z głębi serca, a nie odbębnienie zdawkowych życzeń. Nasłuchałem się toastów, kiedy do mego taty, architekta i malarza, przychodzili wystrojeni znajomi. Już od progu zdejmowali buty i siedzieli w kapciach.

Reklama