Wielcy twórcy zdobywali fortuny lub je tracili, umierali w przytułkach, miewali rozliczne romanse, walczyli z całym światem lub wszystkim się podlizywali, przeżywali depresje lub ekstatyczne wizje. Słowem, bujnym swym losem dodatkowo wzmacniali siłę oddziaływania sztuki za życia i budowali jej mit po śmierci. Hopper nie zrobił przez całe życie nic, by wzbudzić zainteresowanie swoją osobą; gdyby żył w dzisiejszych czasach, tabloidy omijałyby go szerokim łukiem.
Pochodził z porządnej kupieckiej rodziny, dobrze się uczył, pokończył właściwe szkoły. Jak na młodego artystę przystało, kilka razy odwiedził Paryż i – zgodnie z regułami – został wówczas urzeczony europejską sztuką. Co ciekawe, ostatni raz na Stary Kontynent trafił w 1910 r. i przez następne 57 lat życia już nigdy tu nie wrócił, a dawna miłość zamieniła się w chłodny dystans. Mówił: „Jeżeli lata terminowania (u Francuzów – P.S.) były konieczne, by zostać mistrzem, to sądzę, że swoje odsłużyliśmy. Jakikolwiek dalszy związek będzie upokorzeniem”.
Przez całe życie miał tylko jedną żonę i tylko jedną pracownię. Po finansowym sukcesie kupił dom na wsi i tam najchętniej przebywał, malując to, co widział z okna. Ostatnie 20 lat okazało się pasmem sukcesów, honorów, prestiżowych nagród i wyróżnień. Umarł otoczony powszechnym szacunkiem w sędziwym wieku 85 lat. Toż to życie księgowego, a nie jednego z najsłynniejszych artystów XX w.! Nawiasem mówiąc, i na zdjęciach bardziej wygląda na dyrektora niewielkiego, prowincjonalnego banku aniżeli na artystę. Jedyna informacja, która choć trochę odbiega od rutyny, to fakt, iż artystyczny sukces osiągnął dopiero po czterdziestce, ale wcześniej też głodem nie przymierał, z powodzeniem żyjąc z rysunków umieszczanych w gazetach.
Rewers amerykańskiego mitu
Ze sztuką, podobnie jak ze swym życiem, nie eksperymentował. Podczas gdy inni szukali, ulegali modom, fascynacjom, przystępowali do przeróżnych awangard, gorączkowali się, on szybko znalazł: od początku pozostawał zdeklarowanym realistą. No może z wyjątkiem krótkiej, młodzieńczej fascynacji impresjonizmem. Nic nie zmieniał, nie kombinował z nowymi rozwiązaniami formalnymi i nowymi tematami. Może właśnie dlatego tak łatwo go opisać, a równocześnie tak trudno odnaleźć w jego malarstwie coś nowego, czego nie dostrzegłby już wcześniej jakiś uważny krytyk sztuki.
Katalog epitetów, jakimi obdarzano jego prace, jest monotonny jak widok z okrętowego bulaja: smutek, melancholia, samotność, wyalienowanie, zafascynowanie banalnością, rozpacz, beznadzieja itd. Wszyscy, jak mantrę, powtarzają to samo. Rzecz ciekawa, artysta raczej dystansował się wobec tych wszystkich tak zgodnych interpretacji. „Nie maluję smutku lub samotności. Staram się tylko namalować światło na ścianie” – powtarzał parokrotnie przy różnych okazjach. A o swoim najsłynniejszym dziele „Nighthawks” (w Polsce znanym jako „Ćmy barowe”) stwierdził rozbrajająco: „Nie widzę w nim nastroju jakiegoś specjalnego osamotnienia”. Trudno nie przyznać mu racji. Warto zwrócić uwagę, że akcja większości prac Hoppera toczy się bardzo późno w nocy lub wczesnym rankiem, a nie są to części doby, które sprzyjałyby szczególnej aktywności, pobudzeniu, witalności.
Wielkiego wpływu na sztukę XX w. nie wywarł. Podczas gdy Pollock czy Warhol wytyczali prawdziwie nowe szlaki, Hopper wydeptał ledwie wąską ścieżynę, prowadzącą zresztą tuż obok starego i szerokiego traktu, który zwą realizmem. Natomiast nie da się ukryć, że miał rzeczywiście duży wpływ na tzw. masową wyobraźnię. Głównie zresztą w USA, gdzie jego malarstwo trafiało na szczególnie podatny grunt mentalny. Hopper był bowiem malarzem ukazującym rewers wszechobecnego amerykańskiego mitu o potędze, sukcesie, karierze. Pokazywał, że za triumfem nielicznych kryje się banalność życia milionów, którzy z pewnością nie przejdą drogi od pucybuta do milionera, ale zaczęli jak porządni mieszczanie (lub farmerzy) i tak też zakończą swój żywot. Nie ma tu dramatów czy namiętności, jest – rytuał.
Nudziarz - uwodziciel
Z czasem Hopper uwiódł, choć w mniejszym stopniu, także Europejczyków; jego konsekwentne pogrążanie własnych bohaterów w marazmie i zadumie wydawało się ciekawą figurą, nieźle współgrającą z modnym wówczas egzystencjalizmem. Trzeba zresztą przyznać, że Amerykanie potrafili skutecznie wypromować artystę na międzynarodowej scenie, tak jak coca-colę, hamburgery czy westerny. Gdyby był Polakiem, do dziś pewnie nikt w świecie by o nim nie usłyszał.
Rzymska wystawa jest okazała, gromadzi ponad 160 prac artysty, a kilka z nich (np. „Poranne słońce”, „Siódma rano” czy „Południowa Karolina o poranku”) powinno ucieszyć nawet najbardziej wymagających odbiorców. Generalnie jednak jest to uczta raczej nie dla profanów szukających tego, co efektowne, ale dla smakoszy, którzy docenią liczne szkice pokazujące sposób pracy artysty nad dziełem i którzy pochylą się nad jego mało efektownymi, ale intrygującymi grafikami. Dla tych, którzy przystaną na dłużej, by porównać to, co robił jako ilustrator, z tym, co tworzył jako malarz, i postudiują wczesne paryskie dzieła Hoppera (szczególnie licznie reprezentowane na wystawie), by dostrzec w nich zaczątki późniejszego stylu. Ta mnogość prezentowanych dokonań sprawia zresztą, że gubi się gdzieś ów, tak podkreślany przez krytyków, motyw osamotnienia czy alienacji. Jego liczne miejskie i wiejskie pejzaże są tak normalne, że nie wiem, jak bardzo trzeba by rozwinąć wyobraźnię, by doszukać się w nich wyobcowania, o dramacie egzystencjalnym nie wspominając. Jeżeli więc nie zagubienie człowieka w świecie, to co? Jeżeli już musiałbym doklejać malarstwu Hoppera jakiś jeden wyrazisty znak firmowy, to byłaby to raczej metafizyczna cisza. Bliższa melancholii niż smutkowi, zadumaniu niż beznadziei.
Cicha kontemplacja
Twórca wpisuje się w szlachetną i długą tradycję sztuki kontemplacyjnej. To sztuka, która nie poprowadzi ludu na barykady i nie wyrwie nikogo z apatii, a raczej przeciwnie – ukoi skołatane nerwy, nakłoni do zadumy, może nawet kontemplacji.
W dawnym malarstwie taką ciszę można znaleźć w martwych naturach Cotana, w nocnych scenkach Georges’a de La Tour, w monumentalnych kościołach Pietera Saenredama, oczywiście w obrazach Jana Vermeera. Rzecz ciekawa, iż XX w., który z jednej strony gnał do przodu i masowo produkował sztukę rozedrganą i krzykliwą, był świadkiem narodzin wielu wspaniałych malarzy ciszy: Balthusa, Giorgio Morandiego, Marka Rothko, Pieta Mondriana, Luciena Freuda. A w Polsce? Zazwyczaj szczęk oręża i tętent koni skutecznie zagłuszały malarską ciszę. Na szczęście byli i są tacy twórcy, którzy skutecznie odgrodzili się od zgiełku: Jerzy Nowosielski, Jarosław Modzelewski, Jerzy Mierzejewski.
Sale wystawowe Fondazione Roma Museo dzieli od ruchliwej via del Corso ledwie wąski hall i jedne drzwi. Kilka metrów pomiędzy realnym gwarem wielkiego miasta i ciszą pustych odrealnionych ulic na obrazach Hoppera. Zderzenie, które na długo pozostaje w pamięci.
***
Wystawa prac Edwarda Hoppera w Fondazione Roma Museo czynna będzie do 13 czerwca 2010 r., zaś od 25 czerwca do 17 października pokazana zostanie w Fondation de l’Hermitage w Lozannie.