O filmowym eseju, prawdopodobnie ostatnim w karierze francuskiego klasyka, mówiło się, że będzie rozliczeniem z grzechami jego młodości. To właśnie on z grupką zbuntowanych reżyserów doprowadził do zerwania canneńskiego festiwalu w 1968 r.
Sympatyzował z komunistami. Sołżenicyna nazywał kłamcą. Długo nie chciał wierzyć w stalinowskie zbrodnie. Kręcił lewicowe agitki popierające Mao.
Nic dziwnego, że oczekiwania były spore. Co stary mistrz ma do powiedzenia na temat socjalistycznej utopii po upadku berlińskiego muru, po rozpadzie ZSRR, po ogłoszeniu końca historii?
Godard nie przyjechał do Cannes. Konferencja prasowa została odwołana, co wywołało plotki. Lekceważenie publiczności? Ostentacyjne manifestowanie, że nie tylko ją ma głęboko w nosie? Choroba?
Film okazał się niewypałem. Największym rozczarowaniem festiwalu. Aż korci, żeby napisać, że to niestrawny eksperyment na granicy bełkotu, w którym aktorzy (m.in. piosenkarka Patti Smith) wypowiadają kwestie urwane w pół zdania.
Deklamują hasła. Na przykład „wojna to wojna”, „nic nie wiem”, „porównać nieporównywalne”, „równość to gówno”. A w obrazku widzimy kadry z liniowca opływającego porty w regionie morza śródziemnego m.in. Barcelonę, Mediolan, Odessę. Niektóre z przesterowanym dźwiękiem, inne nieostre. Generalnie sprawiają wrażenie amatorskich, przypadkowych ujęć.
W tym medialnym śmietniku, do którego Godard wrzucił jeszcze zdjęcia archiwalne z czasu II wojny światowej oraz fragmenty znanych fabuł, ilustrujące kluczowe wydarzenia XX-wiecznej Europy, można na siłę starać się znaleźć jakąś wiążącą myśl.