I nie chodzi tu wcale o jego atrakcyjność wizualną. Skromny, delikatny, stylistycznie przypomina zwyczajną, realistyczną opowieść o smutnej codzienności 60-letniej kobiety samotnie wychowującej nastoletniego wnuka wiecznie wpatrzonego w ekran telewizora.
Wyjątkowość filmu Lee Chang-donga (byłego ministra kultury Korei) polega na dyskretnym stawianiu pozornie błahych pytań. O sens tworzenia sztuki. O piękno cierpienia. O wartość współczucia i cenę spokoju sumienia. Reżyser subtelnie wplata w chrześcijańską refleksję na temat poczucia winy buddyjską zadumą o przemijalności każdej formy życia. A w planie fabularnym łączy rodzinny melodramat z wątkiem kryminalnym.
Opiekująca się na wpół sparaliżowanym starcem bohaterka (gra ją przejmująco gwiazda kina lat 60 Yun Jung-hee, wracająca po 14 latach przerwy do zawodu) zostaje ciężko doświadczona. Lekarze stwierdzają u niej początki choroby Alzheimera.
Jej ukochany wnuk okazuje się jednym z sześciu uczestników gwałtu zbiorowego na koleżance z klasy, która potem popełnia samobójstwo, skacząc do rzeki. Nikt poza starzejącą się kobietą nie odczuwa ciężaru tragedii. Policja chce sprawę zatuszować. Rodzice chłopców proponują finansową ugodę z matką ofiary. Tylko ona przeżywa śmierć dziewczynki i nie godzi się na kupowanie kompromisu.
Gdzie jest w tym wszystkim miejsce na poezję?