Wydawało się, że Zhang Yimou, „chiński Spielberg”, rozsławiony organizacją obchodów 60-lecia Chińskiej Republiki Ludowej (a wcześniej ceremonii otwarcia i zamknięcia igrzysk olimpijskich w Pekinie), będzie konsekwentnie podążał ścieżką superwidowisk. Mało kto chyba spodziewał się po nim zwrotu w kierunku filmowego minimalizmu. Po światowym sukcesie „Hero” (tylko na rynku amerykańskim zarobił 54 mln dol., najwięcej spośród chińskich tytułów dystrybuowanych za granicą), przypieczętowanym entuzjastycznym przyjęciem jego kolejnych filmów z gatunku sztuk walki, nic nie zapowiadało zmiany. Dla większości widzów Yimou stał się ikoną nowoczesnego kina kung-fu, w niewielkim tylko stopniu reżyserem utożsamianym z ambitnymi osiągnięciami Piątej Generacji, które współtworzył dwie dekady temu.
Tymczasem najnowsza produkcja „Under the Hawthorn Tree” („Pod krzewem głogu”) to kwintesencja ascezy i reżyserskiej powściągliwości. Dorównująca prostocie historii miłosnej opowiedzianej w jego wcześniejszej, kameralnej „Drodze do domu” z 1999 r. o wielkim uczuciu nauczyciela i wieśniaczki, przezwyciężającym prymitywne warunki życia i brutalne represje maoizmu. Nowy film Zhanga jest ekranizacją popularnej w Kraju Środka powieści Ai Mi nazywanej „najczystszym romansem wszech czasów”. Związek niespełna 17-letniej uczennicy ostatniej klasy liceum i studenta geologii rzeczywiście jest naiwny i oparty wyłącznie na młodzieńczej wierze w miłość od pierwszego wejrzenia, niekoniecznie mającą związek z fizycznością. Dziewczyna zakochuje się, bo chłopak jej się zwyczajnie podoba. Nic nie wie o seksie. Wierzy, że zajść w ciążę może od samego leżenia z kimś w łóżku. Nie chcąc jej skrzywdzić, on rezygnuje z erotycznych podbojów i spełnia się w przynoszeniu pięknych podarunków oraz ojcowskiej zgoła troskliwości, przejawiającej się na przykład w przemywaniu i opatrywaniu jej poranionych od ubijania cementu stóp.