Kultura

Aktorów trzech

Młodzi polscy aktorzy. Buntownik, twardziel i showman

Mateusz Kościukiewicz. Można odnieść wrażenie, że na cyrk show-biznesu postanowił odpowiedzieć własnym. Prowokuje przed kamerami i w życiu. Mateusz Kościukiewicz. Można odnieść wrażenie, że na cyrk show-biznesu postanowił odpowiedzieć własnym. Prowokuje przed kamerami i w życiu. Tatiana Jachyra / Forum
Różne charaktery, biografie i modele kariery. Konsekwencja, z jaką podążają własnymi drogami – taka sama.
Rafał Rutkowski: Widzowie zobaczyli w nim obraz samych siebie: normalnych ludzi z problemami i śmiesznostkami.Krzysztof Żuczkowski/Forum Rafał Rutkowski: Widzowie zobaczyli w nim obraz samych siebie: normalnych ludzi z problemami i śmiesznostkami.
Wojciech Zieliński: Jego typ urody w połączeniu z gołębim sercem sprawdza się w dramatach i melodramatach.Mieczyslaw Włodarski/Reporter Wojciech Zieliński: Jego typ urody w połączeniu z gołębim sercem sprawdza się w dramatach i melodramatach.

Mateusz Kościukiewicz: młody gniewny

Mówi, że od zawsze nie mieścił się w sobie, przez co miał ze sobą spore problemy, a jeszcze większe problemy mieli z nim inni. Miniony rok pokazał, że to, co w życiu bywa przeszkodą, w sztuce może być wielkim atutem. 24-latek z Nowego Tomyśla, który nie może ukończyć krakowskiej PWST – po licznych przymusowych urlopach dziekańskich, które miały mu dać czas na przemyślenie stosunku do systemu edukacji, wciąż jest na trzecim roku studiów – został okrzyknięty aktorskim objawieniem.

A jego kariera mogła się zacząć jeszcze wcześniej. Podczas jednej z tych przymusowych przerw w studiowaniu pojechał do Francji. W Paryżu trafił na kurs aktorski oparty na metodzie Lee Strasberga i Carla Junga. Tam znalazło go zaproszenie na casting do roli Bogusia – obiektu fascynacji bohaterki „Tataraku” Andrzeja Wajdy. Poszedł nań prosto z drogi, niewyspany i rozbity, skończyło się na epizodycznej rólce jednego z chłopaków grających w brydża.

Ostatecznie w dużej roli zadebiutował przed rokiem, w filmie Jacka Borcucha „Wszystko, co kocham” – dość schematycznym, ale za to niezwykle klimatycznym obrazie o pokoleniowym buncie, z punk rockiem, stanem wojennym i pierwszą miłością w tle. Kościukiewicz zagrał w nim głównego bohatera, nastoletniego, wrażliwego Janka, który przechodzi przyspieszony kurs dojrzewania. Film został polskim kandydatem do Oscara. Po pokazach na festiwalu w amerykańskim Sundance Kościukiewicz oficjalnie został mianowany nowym dyżurnym młodym gniewnym kina, drugim Jamesem Deanem, Riverem Phenixem i Heathem Ledgerem: urodzony buntownik, tego się nie da zagrać, to trzeba mieć w sobie. Na aktora rzuciły się zawsze głodne młodych, pięknych i zbuntowanych kolorowe media i wkrótce Kościukiewiczowi skończyły się pomysły na wykrętne odpowiedzi na pytanie o „wszystko, co kocha Mateusz Kościukiewicz”.

Poklepywanie po ramieniu ustało wraz z kolejną główną rolą – Artura w „Matce Teresie od kotów” Pawła Sali, perfekcyjnie zrealizowanym dramacie rodzinnym opartym na faktach. Zagrał rewers wrażliwego i niewinnego Janka: mordercę własnej matki, rywala ojca, guru młodszego brata, uzdrowiciela, rzekomo czytającego w myślach innych. „Nerwica, psychoza, egocentryzm, kompleksy” – charakteryzował swojego bohatera w miesięczniku „Film”. Kłania się Dostojewski i jego Raskolnikow ze „Zbrodni i kary”. „Żeby chwycić za siekierę, czasami wystarczy impuls. Ale żeby ocalić siebie w egzystencjalnym ścieku, trzeba umieć kochać. Artura nikt tego nie nauczył” – tłumaczył. Za rolę (ex aequo z grającym jego młodszego brata Filipem Garbaczem) otrzymał nagrodę na Festiwalu w Karlowych Warach. Jesienią został uhonorowany Nagrodą im. Zbyszka Cybulskiego dla najbardziej obiecującego aktora młodego pokolenia.

Czy słusznie – okaże się w 2011 r., gdy do kin wejdzie „Kamfora”, film Filipa Marczewskiego o kazirodczej miłości brata i siostry, z Kościukiewiczem i Agnieszką Grochowską w rolach głównych. Zaś w Nowym Teatrze odbędzie się premiera adaptacji „Życia seksualnego dzikich” Bronisława Malinowskiego w reżyserii młodego gniewnego polskiego teatru – Krzysztofa Garbaczewskiego. To będzie trzecia rola teatralna Kościukiewicza, po ubiegłorocznym debiucie w najnowszym spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego „Koniec” (gdzie wystąpił w towarzystwie absolutnej aktorskiej ekstraklasy) i zastępstwie w „Persona. Tryptyk/Marilyn” Krystiana Lupy.

„Chciałbym rozszarpać tysiąc rzeczy naraz, mam w głowie mnóstwo projektów, szkoda mi życia na słodkie pierdzenie w świetle jupiterów” – deklarował w „Filmie” i dodawał wyzywająco: „Nie dam się zeszmacić w »Tańcu z cipami«. Automatyczna sekretarka w jego komórce informuje jego głosem: „Nie jestem niewolnikiem swojego telefonu”. Nie zgodził się na nominację do „Viva! Najpiękniejsi”. Miesięcznik „Exklusive” zamiast wywiadu z nim opublikował relację z nieudanych dziennikarskich podchodów. Zaś nieliczne wywiady, których udzielił, mają, zdaje się, pełnić funkcję odstraszacza dla kolejnych chętnych do rozmów. Kościukiewicz zwykle mruczy pod nosem, dłużej pije kawę niż odpowiada na pytania, sprawia wrażenie kompletnie rozkojarzonego albo znudzonego. Można odnieść wrażenie, że na cyrk show-biznesu postanowił odpowiedzieć własnym. Prowokuje przed kamerami i w życiu. Jeśli jego stawiają w niekomfortowej sytuacji, każąc odpowiadać na pytania, promować projekt w mediach, to on podbije stawkę dyskomfortu, sprawi, żeby nikt w jego towarzystwie nie czuł się zbyt pewnie i miło.

Do tego lubi zwracać na siebie uwagę. Na dyskotece tańczy na rękach, dziewczyny podrywa na aktora, ale... filmów porno. Ostatnia próba kontaktu z krakowską szkołą teatralną miała miejsce w październiku, podczas fuksówki, i dla aktora skończyła się wezwaniem policji i wizytą w izbie wytrzeźwień. Kościukiewicz tłumaczył potem, że to był performance, którym chciał młodszym kolegom udowodnić, że wciąż potrafi się wygłupiać i jest równy im.

„Znam ten proces. Najpierw chodzi o mieszkanie, potem o samochód. To prawie nic nie kosztuje. Zatańczę, zaśpiewam, zaszczycę obecnością. Mijają dwa lata – codziennie idziesz do serialu, uprawiając mielonkę aktorską. Nie rozwijasz się, nie inwestujesz w zawód, w końcu się przyzwyczajasz. Tyle wystarczy. Jest kasa, jest luz. A ja nie chcę luzu, chcę walki – o sens” – deklaruje. Mocne i bezkompromisowe, a czego, jeśli nie bezkompromisowości i buntu, należy oczekiwać od 24-latka?

Wojciech Zieliński: twardy zawodnik

Wojciech Zieliński był aktorskim objawieniem sześć lat temu. Tytułową rolą autystycznego chłopca z węgierskiej prowincji w „Gezie-dzieciaku” Jánosa Háya, dyplomowym spektaklu łódzkiej filmówki, rozbił bank z nagrodami na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi w 2004 r. Wkrótce rolę Gezy zagrał w realizacji Teatru Telewizji oraz w spektaklu wyreżyserowanym przez Zbigniewa Brzozę w warszawskim Teatrze Studio, którego stał się etatowym aktorem. W tym samym 2004 r. zagrał także główną rolę romantycznego amanta w telewizyjnej realizacji „Intrygi i miłości” Friedricha Schillera w reż. Macieja Prusa (u boku Danuty Stenki, Artura Żmijewskiego i Mariusza Bonaszewskiego). Udowadniając tym samym, że z równą swobodą odnajduje się w rolach charakterystycznych, jak romantycznych. Wszystko więc wskazywało na to, że klasycznie rozumiany teatr będzie mieć z Zielińskiego duży pożytek.

Problem jednak w tym, że klasyczny teatr w Polsce ma obecnie spore problemy sam ze sobą. Brakuje utalentowanych reżyserów i pomysłów na poruszające inscenizacje, zaś większość etatowych aktorów na teatralne próby wpada w przerwach pomiędzy kręceniem kolejnych odcinków seriali. Macierzysty teatr Zielińskiego jest modelowym przykładem degeneracji zawodowego, zespołowego teatru finansowanego z publicznych pieniędzy. Młodemu ambitnemu aktorowi nie miał i wciąż, mimo już trzeciej od 2004 r. dyrekcji, nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Role Zielińskiego zawsze były przemyślane i dopracowane, jednak większość spektakli, w których przychodziło mu je grać, pozostawiała w tej kwestii wiele do życzenia. Jednym z nielicznych wyjątków był „Sługa dwóch panów” Carlo Goldoniego w reżyserii Litwina Rimasa Tuminasa – piękna, mająca urok pożółkłej fotografii, pełna melancholii inscenizacja komedii dell’arte, z brawurowo zagranym przez Zielińskiego tytułowym Truffaldino.

I tak to szło, dzień za dniem, do 2007 r. Tuż przed premierą „Drewnianego człowieka” Stasysa Eidrigevičiusa, po wieczornej próbie, Zieliński, opowiadając coś kolegom, żywo przy tym gestykulując, nie zauważył, że zbliżył się do barierki, potknął i spadł z kilku metrów. Jego stan był poważny, czekał go szpital i długa rehabilitacja. Do zdrowia i zawodu wracał powoli. Dziś mówi, że to był okres prawdziwego dojrzewania. Po raz pierwszy w życiu poczuł upływający czas, zrozumiał, że nie ma go w nieograniczonych ilościach i że musi szybko znaleźć na siebie nowy pomysł, zamiast wracać do aktorskiej rutyny w Studio.

Przed wypadkiem kino i telewizja niezbyt często po niego sięgały, a i on się nie spieszył, stawiając na teatr. Na dłużej zżył się jedynie z rolą Cygi – kierowcy i ochroniarza Blachy w serialu „Odwróceni” i filmie sensacyjnym „Świadek koronny”. Po wypadku w Teatrze Studio grywa rzadziej, za to od 2009 r. wystąpił w dziesięciu filmach i serialach, stopniowo z aktora drugoplanowego stając się gwiazdą pierwszego formatu.

Męski typ urody: silnie zarysowana szczęka, krępa budowa ciała, ciemne oczy w połączeniu z, jak sam zaznacza, gołębim sercem, sprawiły, że stał się specjalistą od ról mężczyzn skrywających wrażliwość pod maską twardziela. Taki był jego Łukasz Żarowski – zakonnik szukający schronienia w szumie miasta w „Nie opuszczaj mnie” Ewy Stankiewicz, historii kobiety i mężczyzny próbujących poradzić sobie, każde na swój sposób, ze stratą bliskiej osoby. Taki był także Michał w „Huśtawce”, melodramacie w reż. Tomasza Lewkowicza („To nie do końca jest moje kino, ale płodozmian jest potrzebny” – tłumaczył w jednym z wywiadów) – mąż i ojciec wikłający się w namiętny romans, rozdarty między miłością a strachem przed zranieniem najbliższych.

Przede wszystkim jednak Zieliński stał się jednym z czołowych aktorów męskiego kina Marcina Wrony. W 2009 r. wystąpił w „Mojej krwi”, w której pierwsze skrzypce grał Eryk Lubos. Już jednak w kolejnym filmie Wrony, „Chrzcie”, łączącym kino gangsterskie z motywami biblijnymi, pierwszoplanowa rola przypadła Zielińskiemu. Jego Michał jest byłym gangsterem, dziś uczciwym biznesmenem, szczęśliwym mężem i ojcem, którego po latach dopada przeszłość i stawia przed dramatycznym wyborem. I o ile iście amerykańska fabuła nie wszystkich przekonywała, o tyle aktorstwo, zarówno Zielińskiego, jak i partnerującego mu w roli przyjaciela i być może następcy Tomasza Schuchardta, jest pierwszej klasy. Co doceniło jury festiwalu filmowego w Gdyni, przyznając obu aktorom ex aequo nagrodę za główną rolę męską. Za to już solo, za role w „Chrzcie” i „Huśtawce”, Zieliński został uhonorowany przez publiczność Nagrodą im. Zbyszka Cybulskiego.

W 2011 r. włączy do swojego repertuaru kolejny gatunek filmowy – po kinie obyczajowym, gangsterskim i melodramacie – popularny ostatnimi laty w Polsce serial historyczny. Wiosną TVP zaczyna emisję kostiumowego serialu sensacyjno-przygodowego zatytułowanego „1920. Wojna i miłość” (reż. Maciej Migas). Łączy on opowieść o początkach polskiej niepodległości z historią przyjaźni trzech Polaków, oficerów trzech zaborczych armii, którzy poznają się w 1918 r. w obozie dla internowanych. Jednego z nich, Władka Jarocińskiego, zagra 31-letni Wojciech Zieliński, który właśnie dobija do czołówki polskich aktorów.

Rafał Rutkowski: one man showman

Niepostrzeżenie stał się głównym rezydentem polskiej masowej wyobraźni. Teatromani znają go jako aktora Teatru Montownia. Dla bywalców klubów i klubokawiarni w całym kraju jest szowmenem wcielającym się brawurowo w kilkunastu bohaterów jednoosobowego spektaklu „To nie jest kraj dla wielkich ludzi”. Wytrwali miłośnicy rodzimego kina widują go w drugoplanowych rolach w większości polskich produkcji ostatnich lat. Telewidzowie rozmaitych kanałów spotykają go w komediowych sitcomach („Grzeszni i bogaci”, „Daleko od noszy”), w serialach (m.in. „Usta, usta” i „Dom nad rozlewiskiem”) i w talk-show („Rozmowy w tłoku” w „Szymon Majewski Show”). Zaś ci, którzy w przerwach między tymi wszystkimi programami nie idą do kuchni zrobić sobie herbatę, pamiętają go jako sympatycznego dryblasa z dużym nosem, który doradzał klientom w spotach reklamowych jednego z hipermarketów budowlanych.

Rafał Rutkowski – człowiek-orkiestra – od początku szedł własną drogą, tyle że nie zawsze był na niej sam. Po skończeniu w 1995 r. warszawskiej Akademii Teatralnej (wówczas PWST), zamiast wzorem wszystkich ówczesnych absolwentów wszystkich ówczesnych szkół teatralnych szukać etatu w jednym z publicznych teatrów, wraz z trójką kolegów: Marcinem Perchuciem, Maciejem Wierzbickim i Adamem Krawczukiem, założył własny. Dziś teatry prywatne i offowe tworzą silną alternatywę dla sektora publicznego, jednak wtedy decyzja czwórki młodych aktorów postrzegana była jako wykluczenie z zawodu na własne życzenie, niemal aktorskie samobójstwo. Brak etatu, ubezpieczenia, świadczeń lekarskich – czyste szaleństwo.

Tymczasem w tym roku Teatrowi Montownia stuknie piętnaście lat. Czwórka aktorów nie tylko wciąż występuje razem, ale dopracowała się własnego stylu i rozpoznawalnej marki. Wystawiają zarówno klasykę, jak i sztuki współczesne, w tym specjalnie dla nich napisane („Testosteron” Andrzeja Saramonowicza). Swoje spektakle grają w całej Polsce, dla Polonii za granicami, a także po angielsku dla turystów.

Zaczynali kultową, do dziś graną, „Zabawą” Sławomira Mrożka – tragikomedią o ludziach, którzy mają poczucie, że to, co najlepsze w życiu (tytułowa zabawa), zawsze ich omija. I ten typ humoru, łączący śmiech z głębszą i poważniejszą obserwacją, stanie się ich znakiem rozpoznawczym. Podobnie jak vis comica aktorów, ich upodobanie do przebieranek (Rafał Rutkowski otrzymał nagrodę na Festiwalu Komedii Talia w Tarnowie za rolę ekscentrycznej milionerki, pani Różomilskiej, w spektaklu „O mój tato, biedny tato, mama powiesiła cię w szafie na śmierć, a mnie się serce kraje na ćwierć” Arthura L. Kopita w reż. Adama Krawczuka) i żartów sytuacyjnych oraz śmiech z samych siebie, zaraźliwy i łatwo przedostający się na drugą stronę scenicznej rampy.

Wszystkie te cechy stały się bazą dla solowych występów Rafała Rutkowskiego. Wraz z dramatopisarzem i reżyserem Michałem Walczakiem stworzyli gatunek one man show. „Nie jest to ani stricte kabaretem, ani monodramem, ani tzw. stand up comedy, tylko mieszaniną tych wszystkich gatunków. Jeden człowiek wychodzi na scenę i zajmuje ludzi, starając się ich rozbawić” – tłumaczył Rutkowski w „Dzienniku Teatralnym Kraków”.

Pierwszy one man show – „To nie jest kraj dla wielkich ludzi” – miał premierę w 2008 r. w warszawskiej klubokawiarni Chłodna 25. Rutkowski w szalonym tempie wcielał się w kilkunastu bohaterów – od księdza udzielającego ślubu parze swoich przyjaciół z dzieciństwa przez przedszkolankę z prywatnego przedszkola, niezależnego krytyka filmowego Henryka Prawdę, ginekologa po aktora, który zamierza założyć prywatny teatr. Cecha wspólna wszystkich tych postaci: nieudacznictwo i kompleksy połączone z przerostem ambicji i poczuciem władzy. Mieszanka śmiesznego ze strasznym – bardzo wybuchowa i bardzo polska. W następnym one man show, granym w Teatrze Polonia Krystyny Jandy „Ojcu polskim”, wraz z Walczakiem (obaj są ojcami) wzięli pod lupę blaski, cienie i koszmary ojcostwa. Obie produkcje z miejsca stały się hitami. Widzowie zobaczyli w Rutkowskim obraz samych siebie: normalnych ludzi z problemami i śmiesznostkami. Nie tylko pozwalają mu się z siebie śmiać (gatunek zakłada bliski kontakt z widownią), ale doskonale się bawią razem z nim. W rozpoczynającym się roku będą mogli wykazać się poczuciem humoru na temat własnej seksualności. W swoim trzecim show Rutkowski bowiem zapyta, czy Polska jest sexy? Czy można kogoś poderwać na znicze i przegrane powstania?

Z kolei Teatr Montownia, który ubiegły rok zakończył premierą sztuki pod wymownym tytułem „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o teatrze, ale boicie się zapytać”, w 2011 r. swój jubileusz uczci wystawieniem specjalnie dla nich napisanej przez Macieja Kowalewskiego sztuki pod roboczym tytułem „Wąs polski”: o czterech Polakach przy grillu. Na jesieni zaś Piotr Cieplak wyreżyseruje własny, przygotowany dla Montowni tekst jubileuszowy; w spektaklu wspólnie rozprawią się z formą jubileuszy, rocznic i obchodów.

Polityka 01.2011 (2789) z dnia 07.01.2011; Kultura; s. 106
Oryginalny tytuł tekstu: "Aktorów trzech"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną